Fragmenty książki: „Ogień w Kościele”, ks. Robert Skrzypczak w rozmowie z Pawłem Chmielewskim
Abstrahując od skrajnych ocen, dzisiaj często zarzuca się soborowi, że wypowiedział się w sposób niejasny, nieledwie mętny, prowokując późniejsze zamieszanie, dając środowiskom radykalnym narzędzia, by dać się wykorzystać w dziele rewolucji. Czy to w ocenie księdza słuszne zarzuty?
Ks. Robert Skrzypczak: Pojawiają się pytania, dlaczego sobór nie skorzystał z dotychczasowego języka Kościoła katolickiego. Dlaczego nie ubrał wypowiedzi soborowej w tak zwane kanony, które były jasne? Wiadomo było, w co wierzyć, a czego unikać. Dlaczego nie skorzystał z dyscypliny, żeby móc dalej bronić w ludziach wiary, także poprzez zakazy i sankcje? Do tej pory Kościół zawsze się tym posługiwał ‒ jak matka, która wie, jaki pokarm podać dziecku, żeby się rozwijało, ale też wie, w którym miejscu wyznaczyć mu granicę złego postępowania. Jan XXIII już w przemówieniu na otwarcie soboru, Gaudet Mater Eadesia, powiedział, że Kościół nie będzie używał dyscypliny, tylko skorzysta z lekarstwa miłosierdzia. Być może takie postawienie sprawy wynikało z osobistych przymiotów Jana XXIII. Po soborze natomiast pęknięcie, które pojawiło się podczas obrad, zaczęło się powiększać. Sobór zaowocował entuzjazmem; uczestnicy zgromadzenia byli przekonani, że usłyszeli głos Ducha Świętego. Arcybiskup Wojtyła na fali tej soborowej radości chciał zorganizować ogólnopolski synod. Nie zgodził się na to ksiądz prymas Stefan Wyszyński, dlatego Karol Wojtyła zwołał synod jedynie w ramach swojej archidiecezji krakowskiej. Niestety, ten powszechny entuzjazm przerodził się szybko ‒ zwłaszcza na Zachodzie ‒ w rozczarowanie. Bardzo niezadowoleni byli ci, którzy spodziewali się po soborze większych zmian, galopującego postępu; wierzyli, że Kościół dostosuje się do współczesnego świata. Możemy dziś powiedzieć, że popełnili błąd zbytniego optymizmu. Spodziewali się, że świat czeka na przesłanie chrześcijańskie, że je wesprze swoimi przemyśleniami. Wiemy, że tak nie jest; chrześcijanie są dziś zwalczani, brani w nawias. Ewangelia jest lekceważona. Ta grupa winą za niepowodzenie w dziedzinie reformy Kościoła obarczała papieża i biskupów jako wielkich hamulcowych postępu.
(…)
Być może bardzo słabym punktem było zlekceważenie znaczenia kościelnej dyscypliny. Niedostatecznie podkreślono misterium krzyża, a niechęć wobec krzyża wyraża się też niechęcią do dyscypliny. Wielu ludzi po soborze próbowało z nauczania soborowego wydestylować to, czego potrzebowali do własnych teorii. Środowiska postępowe pogalopowały w stronę reinterpretacji przesłania soboru. Doszły do przekonania, że w wielu miejscach dokumenty należy zlekceważyć, bo nie odzwierciedlają one dostatecznie tak zwanego ducha soboru. „Duch soboru” stał się hasłem-zaklęciem, które miało usprawiedliwić popełniane błędy, dopuszczane herezje, dewastację życia kościelnego. Jest tak, jakbyśmy w otwarciu się na świat dali się temu światu od środka zlaicyzować ‒ zwłaszcza że nie brakowało teologów, którzy ścigali się między sobą w absurdalnie brzmiących propozycjach. Dla przykładu, Johann Baptist Metz czy Jiirgen Moltmann proponowali, by Kościół postawił na szybką sekularyzację. Uważali, że im mniej Kościoła, tym lepiej. Byli i tacy, którzy wręcz twierdzili, że najlepszymi chrześcijanami są ateiści (Ernst Bloch). „Duch soboru” to było pojęcie z gumy. I okazało się, że do wielu środowisk katolickich przemycano życiowe modele, pomysły i twierdzenia zgoła niechrześcijańskie, antyewangeliczne, dowodząc przy tym, że to jest sobór. Potem przyszedł rok 1968, wybuch rewolucji seksualnej. Posoborowego zniszczenia nie da się wyjaśnić, nie uwzględniając tego wydarzenia.
O rewolucji seksualnej będziemy jeszcze obszernie rozmawiać. Gdy idzie o sam sobór, od lat mocno wybrzmiewa teza, że już w jego dokumentach pojawiły się zarodki późniejszych problemów. Mowa przede wszystkim o dużej niejasności niektórych elementów nauczania soboru. Oczywiście, można próbować odczytywać je w zgodności z Tradycją. Ta hermeneutyka ciągłości, tak silnie promowana przez Josepha Ratzingera, także jako Benedykta XVI, zdaje się jednak natrafiać na ograniczenia. Stąd pojawiają się dziś niekiedy nawet radykalne tezy, jak choćby abp. Carla Marii Viganó, który chciałby sobór anulować. Z większą ostrożnością, z dużą rozwagą, wypowiada się na ten temat również bp Athanasius Schneider, który dostrzega niewystarczalność hermeneutyki ciągłości i proponuje korektę niektórych elementów soborowego nauczania. Przekonuje, że to możliwe i potrzebne. Czy zgodzi się ksiądz, jeżeli nawet nie z którymś z tych postulatów, to z oceną, że w istocie to sam sobór zawiera zalążki późniejszego ducha soboru?
Ks. R. S.: Jak już wspominałem, mam wrażenie, że sobór stał się kozłem ofiarnym. Można mu dziś przypisywać odpowiedzialność za wiele rzeczy. Nie da się jednak zrozumieć późniejszego kryzysu w Kościele bez spojrzenia na atmosferę ogólnego niezadowolenia po soborze. (…) Z epoki posoborowej wyłoniły się dwa środowiska rozczarowanych. Po jednej stronie były osoby nastawione bardzo postępowo do chrześcijaństwa jako czegoś plastycznego, co dowolnie można kształtować. Niektórym wydawało się, że po obaleniu sztywnego ustroju pokonstantyńskiego wybiła godzina ekumenizmu, romantycznego złączenia się wszystkich braci w wierze: będziemy teraz przeżywali ogólnoświatowe braterstwo, bo dostrzeżemy bogactwa tkwiące w innych religiach oraz duchowościach. Ta grupa była niezadowolona, bo w jej przekonaniu sobór nie wyraził całego ducha soborowego. Jego dokumenty powstawały pod presją osiągnięcia jak największej jednomyślności, są więc owocem kompromisów i ustępstw. Po drugiej stronie znaleźli się ludzie równie niezadowoleni, bo mieli obawę, iż w ferworze podejmowanych zmian zagrożone jest całe duchowe dziedzictwo Kościoła, cała chrześcijańska tożsamość. Zaczęli więc myśleć o odgrodzeniu się od świata, stracili chęć do dialogu. Myśleli, że to jedyna właściwa postawa w sytuacji, w której należało ratować od dewastacji w Kościele wszystko, co się da. Na marginesie przypomnę, że także abp Marcel Lefebvre podpisał się pod wszystkimi dokumentami soboru, tym samym je aprobując. Problem z przystaniem na nie zrodził się z dalszej refleksji oraz przesadnej dowolności w interpretacji przesłania soboru. Ojciec Święty domagał się od ojców soborowych jednomyślności i większość to rozumiała.
Nawet jeżeli Paweł VI na soborze domagał się jedności, później nie był w stanie jej utrzymać. Kościół zaczął się bardzo dzielić.
Ks. R. S.: To ujawniło się najmocniej po 25 lipca 1968 roku, gdy Paweł VI ogłosił encyklikę Humanae vitae. Prymat Piotra został wtedy zlekceważony. Uderzono w autorytet papieża. Całe episkopaty odrzuciły nauczanie Ojca Świętego w sprawie godności przekazu życia. Przypomnę tylko Deklarację z Königstein w Niemczech czy Deklarację z Mariatrost w Austrii. Podobnie działo się w innych krajach, ze szczególną siłą w Holandii, gdzie biskupi i świeccy ogłosili deklarację niepodległości, apelując do ludzi o ignorowanie papieża i podążanie za głosem własnego sumienia. W przestrzeni naszej katolickiej wyobraźni uderzono w figurę ojca.
W ojca, który w ogóle nie karał.
Ks. R. S.: Nie karał, hamletyzował, płakał, bolał; wierzył, że da się pokonać kryzys. Z jednej strony Paweł VI kaszlał, bo czuł swąd Szatana wdzierający się do Kościoła przez nie tylko niedomknięte, ale wręcz otwarte szczeliny. Kościół stracił bardzo dużo w dziedzinie samoobrony, tracił tożsamość. Z drugiej strony papież wierzył ciągle w siłę dialogu, w dobre intencje biskupów i wiernych. Cierpiał tym więcej, że po Humanae vitae jego największymi przeciwnikami okazali się jego najwięksi przyjaciele z czasów soboru ‒ kardynałowie Suenens czy Dópfner. Paweł VI nie był typem lwa, który ryczy. Nie był pokroju Leona XIII czy Piusa X. Faktem jest, że gdy umarł w 1978 roku, Kościół znajdował się w wielkim kryzysie, pogłębionym dodatkowo nagłą i przedwczesną śmiercią Jana Pawła I. Wielu wtedy myślało, że dokonano jakiegoś ukrytego zbiorowego zamachu na papieżu.
Wróćmy do pomysłów korekty niektórych elementów nauczania soboru, do czego nawołuje bp Athanasius Schneider, czy też wręcz do jego odwołania, co zaproponował abp Vigano. Jak ksiądz patrzy na te koncepcje?
Ks. R. S.: Z wielką uwagą wsłuchuję się w ludzi, którzy od dawna zajmują się soborem. Myślę, że to, co proponuje bp Schneider, jest dość sensowne. Benedykt XVI prosił, by na nowo odczytać sobór, by zrobić z niego rachunek sumienia. Także św. Jan Paweł II dwukrotnie, w latach 1985 i 1997, usiłował ustalić, w jakim miejscu znajduje się Kościół, jakie znaczenie miał sobór. Można powiedzieć, że bp Schneider nadal szuka odpowiedzi na to pytanie. Nie kwestionuje nadprzyrodzonego podłoża soboru, tego, że Duch Święty mówił do Kościoła. Rzecz w tym, że Duch Święty przemawia językiem przyszłości, a my nieraz nie jesteśmy w stanie za Nim nadążyć. I dlatego się potem gubimy: bo każdy próbuje narzucić własną gramatykę mowie Ducha Świętego. Źle nam to wychodzi. Natomiast całkowicie nie podzielam w tym względzie poglądów abp. Viganó. Jeśli zanegujemy nadprzyrodzoność Soboru Watykańskiego II, będziemy mogli też negować nadprzyrodzony charakter na przykład aktów kanonizacji. To są przejawy nieomylności Kościoła. Sobór mógł się pomylić w sprawach dyscyplinarnych, duszpasterskich, ale nigdy doktrynalnych.
Sobór był przecież przez samych ojców rozumiany jako duszpasterski.
Ks. R. S.: To opinia, która nieraz służy sprawie zlekceważenia soboru; skoro, jak ktoś twierdzi, sobór przyjął duszpasterski cel działania, należy jego wypowiedzi traktować tak, jak na to sobie zasługują, czyli w obszarze teologii pastoralnej. Nie mogę zgodzić się na takie podejście. Ono obniża rangę tego soboru.
Dlaczego?
Ks. R. S.: Przecież sobór wydał z siebie także konstytucje dogmatyczne ‒ o słowie Bożym, o Kościele i w jakimś sensie o liturgii. Oczywiście, kłóćmy się, spierajmy i módlmy o światło potrzebne, by odkryć gramatykę Ducha Świętego, pojąć, co Duch Święty chciał powiedzieć Kościołowi. Może gdzieś pomyliliśmy się w odczytywaniu Jego słów, może potknęliśmy się o jakieś Jego sformułowania ‒ może wpadliśmy w pułapkę pojęcia „ducha soborowego” i to właśnie stało się przyczyną przypisania Kościołowi intencji ogłoszenia czegoś zgoła niekatolickiego, wręcz heretyckiego. Róbmy to, ale nie kwestionujmy nadprzyrodzonej natury tego soboru. Biskup Athanasius Schneider, jak i wielu innych badaczy, takich jak Agostino Marchetto, Brunero Gherardini czy Gilles Routhier, mówi, że przydałaby się pewna rewizja dokumentów soborowych. Robi to jednak nie z pozycji kogoś, kto chciałby postawić się ponad nieomylnym głosem Kościoła. Odczytuję to jako wołanie o sprecyzowanie słownika soborowego, o jasne wytyczenie granic pomiędzy tym, co chrześcijańskie, a co już takie nie jest. Benedykt XVI często powtarzał, że kto kocha, mówi jasno. Być może to jest jedna z przyczyn zamętu: że nie wszystkie dokumenty soborowe są wystarczająco jasne, że pozostawiły czytelnikom za dużo dowolności w interpretacji.