Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek popierała aborcję, zawsze uważałam, że jest to coś złego, ale kilka dni temu modląc się na różańcu, Pan Bóg przypomniał mi pewną rzecz, o której już trochę zapomniałam...
Zacznę od tego, że kilka lat temu powróciłam, jak córka marnotrawna, na łono Kościoła katolickiego. Mimo, że nie byłam nigdy wojującą ateistką ani przeciwniczką Kościoła, w pewnym okresie mojego życia odeszłam od sakramentów i uczestnictwa we Mszy Świętej. Niekiedy jeszcze tylko modliłam się, głównie prosząc o zdrowie lub miłość faceta, w którym byłam zakochana. Ale to temat na osobne świadectwo. Tutaj chciałabym nawiązać do tego, co obecnie dzieje się na polskich ulicach po ogłoszeniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji eugenicznej, a następnie do pewnego mojego doświadczenia.
Bardzo ubolewam nad tym, że kobiety domagają się zabijania swoich nienarodzonych dzieci! Dla mnie nie ma różnicy, czy pozbawia się życia dziecko w łonie matki ponieważ zdiagnozowano u niego nieuleczalną chorobę, czy dziecko, które ma na przykład 5 lub 10 lat, uległo wypadkowi i jest do końca życia zdane na opiekę innych. I jedno i drugie to taki sam człowiek, tylko w różnych okresach swojego rozwoju. Czy nazwiemy heroiczną, postawę matki, która nie zabije takiego 10 latka? Dlaczego więc mówi się że „nie można nikogo skazywać na heroizm”? To nie żaden heroizm tylko normalna, ludzka postawa każdego, kto ma dobrze ukształtowane sumienie. Decydując się na współżycie trzeba zdawać sobie też sprawię, że konsekwencją tego może być dziecko, również chore. Albo to, że zachoruje w starszym wieku. Jeśli nie chce się mieć takiego „problemu”, należy pomyśleć o tym wcześniej! Albo też czy mniejszą traumą dla kobiety jest świadome zabicie dziecka poprzez wywołanie sztucznego porodu i pozostawienie go, aż się udusi (!) – bo takie przypadki też występują – i potem dźwiganie tego brzemienia do końca życia, niż urodzenie dziecka nawet zdeformowanego, które przeżyje może kilka godzin, i godne pochowanie go? Nie łudźmy się – tu nie chodzi o rzekome zaoszczędzenie kobietom traumy urodzenia martwego czy ciężko chorego dziecka. Chodzi o legalną aborcję na życzenie a więc seks bez „skutków ubocznych” w postaci chorego dziecka (tudzież dziecka w ogóle), które "niestety" nie umrze zaraz po urodzeniu (np. z zespołem Downa) i będzie dla kobiety ciężarem. Może to i mocne co piszę i nieco uogólniam, ale w wielu wypadkach tak właśnie jest! Kobiety – i mężczyźni również – boją się wziąć odpowiedzialność za nowe życie, a chcą tylko używać beż żadnych konsekwencji… Ale nie taki jest zamysł Boży co do ludzkiej seksualności.
Wracając do mojego doświadczenia, to przypomniałam sobie (czy też zostało mi to przypomniane?) podczas modlitwy, że wiele lat temu, kiedy byłam młodą dziewczyną, ja również miałam takie obawy: Co, jeśli urodzę chore dziecko? Co bym zrobiła, gdybym miała możliwość nie urodzić, czyli przerwać ciążę? Wiem, że wynikało to głównie z mojego egoizmu, a nie z obaw, czy poradzę sobie finansowo lub czy mój partner mi pomoże i nie zostawi samej? Po prostu bałam się „zmarnowanego życia”. I niestety dopuszczałam do siebie myśl, że chyba mogłabym to zrobić, czyli zabić moje dziecko, choć nadal wydawało mi się to straszne! To była sytuacja czysto hipotetyczna – nie wiem jak bym postąpiła, być może jednak bym się na to nie zdecydowała, ale już same takie myśli, które miałam, spowodowały, że poczułam, iż powinnam się z tego wyspowiadać. Po nawróceniu odbyłam co prawda spowiedź generalną, ale nie pamiętam, czy ten właśnie grzech wyznałam. Być może tak, być może nie, ale sądzę, że stało się to teraz o tyle ważne, że planuję wziąć udział w akcji modlitewnej "Różaniec do Granic Nieba", gdzie będziemy m.in. przepraszać Boga za wszystkie grzechy aborcji popełnione w naszym Narodzie, i chciałam to zrobić z naprawdę czystym sercem. Zrozumiałam, że Pan Bóg pragnie, abyśmy, gdy modlimy się wstawienniczo za innych, zwłaszcza mocno zniewolonych, sami byli bardzo czyści. Wtedy nasza modlitwa ma większą moc a my jesteśmy lepiej chronieni wobec ataków zła, które może wówczas chcieć kierować swoją wściekłość na nas. Duchowy pancerz jest dla nas konieczny!
Tak więc pojechałam na drugi dzień do Sanktuarium Bożego Miłosierdzia, gdzie zawsze też modlę się przy ołtarzu św. Faustyny i losuję jeden cytat z "Dzienniczka".
Po drodze przypomniał mi się taki fragment, słowa świętej: „Nie wiedziałam, że nawet z takich cieni drobnych trzeba zdawać rachunek przed Panem”. Odniosłam go bardzo siebie. Mimo, że nie uważałam, że mój grzech był tylko „cieniem” (błahostką) – wręcz przeciwnie! ‒ to był czymś, co zbagatelizowałam, o czym zapomniałam, czego nie uważałam wcześniej za ważne, ale w oczach Boga było inaczej. Czymże więc musi być już popełniony grzech aborcji w Jego oczach!
Po spowiedzi zostałam na Mszy św. Przyjęłam Komunię i gdy Hostia rozpuściła się w moich ustach, na języku została jedna wyraźnie wyczuwalna mała drobinka. Wtedy poczułam, jakby Pan Jezus powiedział do mnie: „Zobacz, jaki jestem teraz bezbronny”. Chodziło o to, że miałam jakby wtedy władzę, co zrobię z tą jedną drobinką; czy zostawię ją czy – mówiąc teoretycznie – wypluję z języka, co oczywiście byłoby równe ze zbezczeszczeniem jej. I Pan Jezus pokazał mi wtedy, że tak jak On jest obecny cały w nawet najmniejszej drobince konsekrowanej Hostii, jak bezbronne dziecko, tak samo cały człowiek z jego duszą jest już obecny w "ciałku", które ma dopiero wielkość łepka od szpilki. I to miał być też apel do tych katolików, którzy (jeszcze) wierzą w realną obecność Pana Jezusa w tej każdej najmniejszej okruszynie, a którzy jednocześnie przyzwalają na jakiekolwiek kompromisy w sprawie dopuszczalności aborcji.
Potem zajrzałam do karteczki z "Dzienniczka", którą wylosowałam:
„O mój Panie! Okryłeś mnie płaszczem miłosierdzia swego, przebaczając mi zawsze grzechy, litując się nade mną zawsze obdarowywałeś mnie nowym życiem, życiem łaski”.
Dziękuję Ci, Panie!