Znam Ewę od siedemnastu lat, ale dopiero od pięciu – można tak powiedzieć – jest moją siostrą duchową. Poznałyśmy się we Francji, gdzie przez jakiś czas pracowałyśmy. W 2012 roku, niezależnie od siebie, nawróciłyśmy się – ona na początku roku, ja pod koniec. Wcześniej nasza relacja z Panem Bogiem wyglądała bardzo podobnie: obie wychowane w katolickiej rodzinie, jednak z biegiem lat, mimo iż nie wyparłyśmy się całkiem wiary i Boga, to żyłyśmy tak, jakby Go nie było; zupełnie lub prawie zupełnie zrywając z życiem sakramentalnym, modlitwą. Aż do roku 2012, kiedy to Pan Bóg upomniał się o nas.
Można powiedzieć, że to ona pociągnęła mnie do mojego nawrócenia, poprzez to, co opowiadała mi o sprawach wiary. To nią właśnie Pan Bóg posłużył się, aby mnie na nowo przyciągnąć do Siebie, choć mój powrót do Niego nie odbył się w tak nadzwyczajny sposób. Z jej świadectwem zapoznałam się dopiero później, ponieważ z początku dość ostrożnie się nim dzieliła.
Znając Ewę przez ten cały czas, wiem, że owoce tych doświadczeń, które były jej udziałem, są w jej życiu dobre – pogłębiła swoje życie religijne i trwa w Bogu z tak niezachwianą gorliwością, której mogę jej tylko pozazdrościć.
Świadectwo Ewy
Choć wiem, że Jezus Chrystus jest Drogą, Prawdą i Życiem, ciągle szukam odpowiedzi na pytanie, gdzie jest prawda na mój temat? Kim jestem? Czego chce ode mnie Bóg? Jak żyć, żeby być szczęśliwą i szczęście dawać innym? Od samego dzieciństwa, moje serce i umysł szukało Boga. Tego prawdziwego, żywego, kierując się słowami Jezusa: „Szukajcie, a znajdziecie”.
Moje doświadczenie, o którym opowiem, trwało w sumie około tygodnia. Przez pierwszych parę dni miałam odczucie Nieba, raju, potem doświadczyłam piekła…
Otóż pewnego dnia, po Świętach Bożego Narodzenia, idąc do centrum miasta na zakupy, zatrzymałam się przy kiosku Ruchu. Moją uwagę przyciągnęła książka „Ojciec Pio. Droga do świętości”. Poczułam w sercu, że powinnam ją kupić, co też zrobiłam. Zawsze uważałam, że w naszym życiu nic się nie dzieje przez przypadek, ale nie przypuszczałam, że po przeczytaniu tej książki, coś może się wydarzyć, jakby wszystko za sprawą Ojca Pio.
Po jakimś czasie znów poszłam do centrum miasta na zakupy i nagle… poczułam jakby Niebo się nade mną otworzyło! Jakby Bóg dotknął mnie swoją łaską! Poczułam się tak, jakbym fruwała, jak w jakiejś ekstazie… Szłam, a jednak fruwałam! Naprawdę czułam, jakby Niebo się otworzyło i cała łaska Boża spływała na mnie i na wszystkich ludzi (bo z początku myślałam, że wszyscy tego doświadczają). Popatrzyłam w niebo – nie zmieniło się – było błękitne jak dawniej, to znaczy takie normalne. A jednak ja czułam, że jestem świadkiem czegoś niezwykłego, czegoś pięknego, i zaczęłam prosić Boga, żeby tak już zostało na zawsze, i żeby cały świat czuł to, co ja, albo żeby On zabrał mnie teraz do Siebie, do Nieba. Ale On milczał. Chciałam, żeby ten stan trwał wiecznie. Czułam się tak, jakby sam Bóg i wszyscy święci oraz aniołowi zstąpili na ziemię! Jakby ziemia i Niebo połączyły się w jeden, wielki Boży raj. Nie umiem lepiej tego określić. Wszystko wówczas wydawało mi się bardzo, bardzo piękne!
Ciągle w tej ekstazie (ale naprawdę w całkowitej pełni władz umysłowych), kiedy Niebo nade mną było otwarte, wychwalałam Boga, Jego dobroć i miłosierdzie. W swoim sercu prosiłam Go, żeby zabrał nas wszystkich do Siebie. Byłam napełniona tak wielką miłością do Boga, do ludzi, do każdego człowieka! Chciałam z całego serca przytulić i ucałować każdą napotkaną osobę, jakby była moim bratem czy siostrą. Przy tym pragnęłam, żeby wszyscy ludzie na ziemi mogli zobaczyć i doświadczyć tego, co ja. Żebyśmy wszyscy byli połączeni w jednym – połączeni w Bogu. Wydawało mi się, że jeśli Bóg zechce, to tego dokona, bo przecież dla Boga nie ma nic niemożliwego. Przecież On jest Stwórcą wszystkiego, początkiem i końcem. Więc świat się zmieni, ludzie się zmienią, będzie wielki raj na ziemi i wszyscy będziemy żyć w jedności…
Tak wówczas myślałam, tak to odczuwałam. Ale Bóg nadal nic nie mówił. Milczał. Jednak choć Go nie widziałam, to czułam, że jest obok mnie.
Po jakimś czasie, jeszcze tego samego dnia, usłyszałam takie słowa w sercu: Arka Przymierza… Arka Przymierza… Noe... Nie wiem dokładnie, co one oznaczały, ale jestem pewna, że wyraźnie je wówczas usłyszałam. Przychodziły mi do głowy myśli, że może Bóg chce, abym Mu w czymś pomogła, abym przygotowała ludzi spotkanych na mojej drodze do czegoś, co ma się niedługo wydarzyć na świecie? I zaraz wchodziły mi do głowy słowa: koniec świata… koniec świata…
Poszłam do kościoła, aby się pomodlić i zostałam tam dłuższy czas. Czułam gdzieś w głębi serca, że nie mogę tego głosu zignorować, ale ciągle zastanawiałam się, co te słowa mogły oznaczać dla mnie samej?
Wróciłam do domu bardzo szczęśliwa, zachowując w swoim sercu wszystko, co usłyszałam i nic nikomu nie mówiąc. Byłam taka inna, taka radosna, że każdy z rodziny pytał się, co się dzieje, bo wszyscy zauważyli, że jestem jakaś odmieniona i „dziwna”...
Następnego dnia, który był bardzo słoneczny i ciepły mimo zimowej pory, niezwykle szczęśliwa, znów poszłam do centrum miasta, rozmyślając o tym, co się wydarzyło poprzedniego dnia. Znowu poczułam nad sobą otwarte Niebo, a koło Kościoła Kapucynów także wyraźny zapach kadzidła kościelnego. Choć nie było wówczas żadnej mszy w kościele ani żadnych uroczystości, czułam wyraźnie ten zapach, który nie mógł pochodzić bezpośrednio z kościoła. Tak jak i kadzidło, tak też czułam wyraźnie znowu otwarte nade mną Niebo...
Weszłam do kościoła i znów się modliłam, przez dwie godziny lub dłużej. Nie pamiętam, ile dokładnie, ponieważ czas przestał dla mnie istnieć. Chciałam być po prostu jak najbliżej Boga, rozmawiając z Nim w skupieniu, medytacji, w głębokiej modlitwie – tak jak potrafiłam – i rozmyślając nad tym, co się dzieje, wielbić Go… Czułam się wówczas w kościele jak w domu, jak w prawdziwym moim domu, jakbym wreszcie po tylu latach tułaczki odnalazła prawdziwego Ojca, Tatusia… Boga. Nie chciałam w ogóle wracać do mieszkania, bo czułam się tak blisko Boga, że już chyba bliżej się nie da, żyjąc tu na ziemi. Gdybym mogła, zostałabym wówczas w kościele całą noc, a nawet bym tam zamieszkała, byle być jak najbliżej Boga! „Kościół jest naszym domem” – przypomniałam sobie zaraz te słowa, a może Duch Święty mi je podsunął.
Idąc, a raczej jakby fruwając w tej ekstazie nad ziemią, czułam cały czas ogromną miłość do Boga, do ludzi, którzy mnie mijali. Nawet miłość do wszystkich ludzi na świecie. Nieskończoną miłość do wszystkiego. W ogóle nie czułam zła, jakby grzech w ogóle nie istniał na ziemi. I znów zaczęłam podświadomie wielbić w sercu Boga oraz śpiewać pieśni uwielbienia, które same cisnęły mi się do ust i które, wierzę, Duch Święty mi podpowiadał.
Potem usłyszałam głos: woda święcona… woda święcona… i poczułam, że chyba Bóg prosi mnie, abym w kościele poprosiła o tę wodę święconą. Tak więc zrobiłam – nie tłumacząc niczego, poprosiłam spotkanego księdza o wodę, którą otrzymałam.
I tak pomału wracałam do „domu” (bo dziś już uważam, że naszym prawdziwym domem jest Niebo, a na ziemi jesteśmy tylko pielgrzymami, jak mówił św. Jan Paweł II). Po drodze przychodziły mi myśli św. Jana Pawła II: Szukałem was… Totus Tuus…
Wróciłam do mieszkania i poszłam spać, zastanawiając się nad tym wszystkim. Śpiewałam piosenki wielbiące Boga jak „Barka”. Przychodziły mi do głowy myśli, że może Bóg chce, abym zaczęła łowić ludzi dla Niego, bo przecież nie tylko księża i zakonnice, ale każdy człowiek powołany jest do świętości. Przychodziły mi do głowy słowa: świętość.. świętość.. świętość... Alleluja… Alleluja… Alleluja… Przypomniałam sobie, ze moim chyba największym pragnieniem od dziecka było to, aby być świętą w oczach Boga i być z Nim w Niebie po śmierci… Poszłam spać, choć nie było to łatwe, a rodzice zastanawiali się, co się ze mną dzieje.
Trzeciego dnia, znów wychodząc z domu, poszłam na spacer, aby wszystko przemyśleć i znów przy kościele poczułam wyraźny zapach, najpierw kadzidła, a chwilę potem… fiołków. Natychmiast przypomniał mi się Ojciec Pio. Usłyszałam w sercu głos, który powiedział (uznałam natychmiast, że to był Duch Święty): katastrofa smoleńska… katastrofa smoleńska… Trochę się zdziwiłam, bo usłyszałam coś, co nie było związane bezpośrednio z moja osobą, ale instynktownie powiedziałam do Boga: „Boże, błagam Cię, ratuj te wszystkie dusze! Nie pozwól im zginąć w piekle. Błagam, weź ich wszystkich natychmiast do Siebie, do Nieba”. I wówczas miałam takie wrażenie, jakby ten wypadek nie był przypadkowy, jakby to nie było naturalne zdarzenie, jakby Bóg chciał mi powiedzieć, że to była sprawka Złego, choć nie usłyszałam tego tak zupełnie wyraźnie.
Następnie usłyszałam w sercu głos: Teraz dam ci łaskę rozpoznawania grzeszników – kto jest bliżej Nieba, kto jest bliżej piekła. Nie wiedziałam, jak to rozumieć, aż do momentu, kiedy koło mnie przeszła pewna osoba. Natychmiast poczułam zapach fiołków. Potem przeszła inna osoba i poczułam lekki odór spalenizny, swąd jakby spalonej skóry. Natychmiast zrozumiałam, że ta osoba w oczach Boga była bliżej piekła, więc odruchowo powiedziałam do Boga: „Boże, jeśli to prawda – błagam Cię, nie pozwól jej zginąć!” Potem znów mnie ktoś minął, ale nie czułam ani fiołków, ani spalenizny. Po kilku minutach znów ktoś przeszedł obok mnie i poczułam tak straszny odór, swąd palonej skóry, że nie dało się koło tej osoby przejść obojętnie. Aż chciało mi się płakać, wręcz prawie „na kolanach” błagałam Boga, żeby ratował tego człowieka od piekła. I tak to trwało jeszcze przez kilka minut z paroma innymi osobami, które mijałam – raz czułam obok nich wyraźny zapach fiołków, raz nic nie czułam, a innym razem okropny odór.
Wówczas znów wstąpiłam do kościoła i modliłam się, zwłaszcza za te napotkane osoby, za siebie i ogólnie za wszystkich ludzi.
Potem wróciłam do mieszkania. Mama poprosiła mnie, żebym coś zrobiła, a ja jej odpowiedziałam: „Dobrze, wiem, wiem” i natychmiast zrobiłam to, o co prosiła. Odniosłam wówczas wrażenie, jakbyśmy sobie czytały w myślach i obie byłyśmy tym zaskoczone. Potem mama powiedziała mi: „Już chyba czas zdjąć choinkę?”, a ja na to: „Tak, tak, zaraz to zrobię”. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, ale miałam wrażenie, jakbyśmy nie tylko czytały sobie w myślach, ale jakbyśmy miały zjednoczone serca, jakbyśmy były jednością – naprawdę nie umiem tego inaczej opisać. Ale było w tym coś naprawdę niesamowitego, chyba i dla niej i dla mnie, bo widziałam jak obie byłyśmy w szoku. To zdarzenie niespodziewanie nas zbliżyło – jakby nasze dusze – na jakiś czas.
Po tym co się stało, odniosłam wrażenie, że Bóg chce, abym pojednała się z rodziną, głównie z mamą. Niby nie byłyśmy skłócone, ale nie umiałyśmy od wielu lat naprawdę szczerze ze sobą rozmawiać. Ale ja się wystraszyłam, bo przecież, co ja jej powiem? I odeszłam, poszłam sobie… Mama powiedziała jeszcze, że od kilku dni ma dziwne sny. Pomyślałam wówczas, że pewnie śni jej się moja babcia – jej mama i moja siostra bliźniaczka, która zmarła po urodzeniu.
Potem przez resztę dnia i kilka następnych dni, mama była jakaś niespokojna. Wiedziała, że coś się ze mną dzieje, ale nie wiedziała co. Pytała się mnie o to, nie mogła spać, miała dziwne sny. Chciała ze mną rozmawiać, ale ja ze strachu uciekałam od niej, aby tylko nie rozmawiać na ten temat. Bałam się. Mama prosiła o rozmowę, ale ja uciekałam, bo co jej miałam powiedzieć? Że dobry Bóg w swej Miłości dał mi tak wielką łaskę, że… rozmawiam z Nim? Przecież od razu wsadziłabym mnie do psychiatryka.
W końcu, trochę tak na odczepnego, powiedziałam jej, że nic się nie dzieje. Nie potrafiłam i nadal nie umiem być do końca szczera z rodziną, więc z tchórzostwa skłamałam. I natychmiast poczułam się bardzo, bardzo źle. Wyszłam z domu i poszłam, pobiegłam do kościoła, cały czas płacząc po drodze jak małe dziecko, błagając Boga o pomoc i przebaczenie. Miałam przy tym wrażenie, że Bóg chce, abym to nie Jego przepraszała, ale głównie mamę. Ja jednak nie umiałam tego zrobić.
Pamiętam, że tamtego dnia wróciłam do domu bardzo późno, bo nie mogłam dojść do siebie, ale postanowiłam wówczas, że następnego dnia spróbuję szczerze z rodzicami porozmawiać. Jednak strach przed tą rozmową mnie paraliżował. W nocy wzięłam Pismo Święte i książkę o Ojcu Pio i próbowałam się skupić na czytaniu. W końcu udało mi się zasnąć, choć z trudem, bo tak płakałam, błagając Boga o pomoc. Choć chciałam rozmawiać z mamą (z rodzicami) o tym wszystkim, co się dzieje, to strach był tak wielki, że nie umiałam się przełamać. Nie potrafiłam wydusić z siebie ani jednego słowa.
Następnego dnia odpuściłam. Powiedziałam Bogu, że nie umiem jej tego powiedzieć, nie umiem z nią szczerze rozmawiać. Mówiłam Bogu: „Przecież Ty wiesz, że ja mimo wszystko kocham rodziców i oddałabym swoje życie za nich, ale nie umiem z nimi szczerze rozmawiać, bo oni i tak mnie nie rozumieją. Myślą, że jestem chora itp.”. Mówiłam Bogu, że my mówimy innymi językami, jesteśmy jakby z dwóch różnych światów i że nie umiem się z nimi dogadać.
Usłyszałam głos: pojednanie... jedność... spróbuj się pojednać... Wiedziałam, że chodzi głównie o mamę, bo z tatą trochę łatwiej mi się rozmawiało.
Potem ten głos (wierzę, że Duch Święty) poprosił mnie, abym wzięła wodę święconą i połowę wypiła, a drugą połowę wylała, pokropiła groby na cmentarzu – groby mojej siostry bliźniaczki i dziadków. Wówczas nie widziałam w tym nic dziwnego, więc tak zrobiłam – część wody wypiłam, a częścią pokropiłam groby, jednocześnie modląc się za tych zmarłych.
Kiedy wracałam z cmentarza, zaczęłam mieć wątpliwości i znów ogarnął mnie strach, czy dobrze zrobiłam. I zaczęłam trochę w panice szukać w Internecie informacji na temat picia wody święconej bo może popełniłam jakieś świętokradztwo, jakiś ogromny grzech? Ale nie znalazłam jednoznacznej odpowiedzi, tylko same sprzeczne. Na niektórych stronach było napisane, że to nie grzech, na innych, że to grzech… A wówczas bałam się iść do kościoła i zapytać bezpośrednio o to księdza. Szukałam też informacji, czy można kropić groby wodą święconą, ale wtedy nic na ten temat nie znalazłam w Internecie (choć to wydawało mi się mniej niedorzeczne niż picie wody święconej).
Potem znów pojechałam do kościoła, bo chciałam się pomodlić, porozmawiać z Bogiem, pomedytować w skupieniu.
Następnego dnia mama znalazła koło mnie książkę o Ojcu Pio i Pismo Święte, które od kilku dni czytałam, studiowałam bez przerwy, więc przestraszyła się, jak sądzę, bo nigdy wcześniej nie widziała w moich rękach Pisma Świętego, a czuła, że coś się ze mną dziwnego dzieje. Pytała, po co to czytam? Ja, jeśli dobrze pamiętam, odpowiadałam, że mam taką potrzebę albo nic nie mówiłam i wychodziłam z domu, głównie do kościoła. Więc chyba znów tchórzyłam, nie potrafiłam rozmawiać.
Później, wieczorem, poszłam do siostry. Bałam się wrócić do rodziców. U siostry było mi trochę lżej, choć i ona widziała, że coś się ze mną dzieje. Pytała mi się o to, a ja jej nic nie odpowiadałam, bo nie chciałam kłamać, więc milczałam, udawałam trochę, że jej nie słyszę. Rozmyślałam tylko nad tym wszystkim. Próbowałam zmienić temat rozmowy, ale cały czas myślałam tylko o Bogu.
Zaczęłyśmy oglądać jakiś film, to znaczy ona oglądała, a ja udawałam, że oglądam. Chwilę potem, nagle zaczęło mi się robić bardzo, bardzo zimno, choć w mieszkaniu było ponad 20 stopni. Trzęsłam się jak galareta, a siostra pyta: „Co ci tak zimno?” A ja nadal się trzęsłam, czując dosłownie mróz. Siostrze odpowiedziałam po prostu, że mi zimno, choć zaczęłam podejrzewać inną ewentualność. Siostra, która jest lekarzem powiedziała na to: „Widzisz, widzisz? Jakbyś chodziła w czapce, to teraz nie byłoby ci zimno. Jeszcze się przeziębisz”. Tak się trzęsłam z zimna, że w końcu siostra podała mi koc, ale on nie pomógł. Było mi jeszcze zimniej. Dostałam drugi koc, ale i to nie bardzo pomogło. No i siostra znów powiedziała, że to z powodu tego, że chodzę bez czapki i się rozchoruję. Tamtego wieczoru i nocy nie rozmawiałyśmy już na ten temat. Skończyłyśmy oglądać film, a potem poszłyśmy spać. Próbowałam zasnąć.
Następnego dnia, znów biłam się z myślami na temat czekającej mnie rozmowy z rodzicami. Postanowiłam, że porozmawiam z mamą, ale znów nie udało mi się przeprowadzić tej rozmowy.
Nazajutrz, będąc na Mszy Świętej (była niedziela), mocno skupiona na tym, co mówi ksiądz, tuż przed Komunią, w momencie, kiedy wierni wymieniają znak pokoju, usłyszałam w sercu wewnętrzny głos, który powiedział: Tylko nie patrz w oczy… Wówczas ja odwróciłam się do osoby za mną, podając jej rękę – ale nie udało mi się uniknąć patrzenia w jej oczy – a jej oczy oraz twarz i uśmiech stały się takie.. szatańskie. Uśmiech taki wykrzywiony, jakby u osoby opętanej. Z kolejną osobą, której podałam rękę na znak pokoju stało się dokładnie to samo. Zobaczyłam u niej dosłownie te same straszne oczy i ten wykrzywiony uśmiech. Wówczas lekko się przestraszyłam i szybko się odwróciłam, patrząc na ołtarz, na Pana Jezusa i uczestniczyłam dalej w Mszy Świętej, modląc się za te osoby i za siebie. Jestem pewna, że to mi się nie wydawało. To nie były ich oczy, tych biednych ludzi, ale kogoś innego. Od razu pomyślałam, ze to Szatan.
Wróciłam spokojnie do domu, próbując rozmawiać z rodzicami, ale znów nie udało mi się. Pod wieczór znów poszłam do siostry i przesiedziałam u niej do późna w nocy. Tym razem poczułam u niej wyraźnie ten sam odór, co wcześniej czułam na ulicy. Zapytałam się jej, czy może czegoś nie przypaliła. Odpowiedziała, że nic nie gotuje. Poszłam więc sprawdzić sama, ale nic nie było. Sprawdziłam, czy żelazko nie jest może włączone i śmierdzi – choć nie był to zapach spalonego żelazka – ale ono też było wyłączone. Ale ja nadal czułam ten odór.
Nic nie mówiłam ani jej ani Bogu w sercu, bo mnie to tak zszokowało, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Trwało to kilka chwil i potem ustało tak szybko, jak się pojawiło. Następnie po kilku minutach znów poczułam, że robi mi się zimno i zaczęłam się trząść jak wcześniej. Znów siostra dała mi koc. Ja się nim nakryłam i w zasadzie nie rozmawiałyśmy już o niczym, tylko udawałyśmy, chyba obydwie, że oglądamy film. Potem ona powiedziała: „Widzisz, widzisz, będziesz chora, bo chodzisz bez czapki”. Trzęsłam się z zimna chyba aż do samego pójścia spać.
Kolejnego dnia, kiedy szłam do miasta, poczułam się jak… Bóg – co mnie potem bardzo przeraziło. Przemknęła mi przez głowę myśl: jestem Bogiem oraz to, że nie potrzeba mi Boga w moim życiu, sama sobie poradzę. Przez chwilę byłam z siebie nawet dumna, taka pyszna. Lecz potem rozpłakałam się. Poczułam ogromny wstyd i żal. Pobiegłam natychmiast do kościoła, błagając Boga o wybaczenie, że tak się wywyższyłam. Czułam się taka brudna, niegodna. Wpadłam w wielką panikę, ale taką wewnętrzną, w duchu, bo na zewnątrz nie dawałam po sobie poznać, że coś się dzieje.
Siedząc w kościele, cały czas błagałam Boga o wybaczenie. Czułam, że poważnie zgrzeszyłam przeciw Niemu, a przecież zawsze chciałam, żeby Bóg był na pierwszym miejscu w moim życiu. Wówczas przez chwilę znów poczułam obok siebie ten sam odór, choć koło mnie nie było nikogo, i usłyszałam słowa: bunt… nieposłuszeństwo… odstępstwo… pycha… oraz w myślach słowa: Szatan wdarł się do wnętrza Kościoła. A więc jeszcze usilniej zaczęłam się modlić i błagać o wybaczenie za te moje myśli. Potem usłyszałam: krokodyle łzy… krokodyle łzy… i jeszcze mocniej płakałam.
Poczułam się jakbym sama była szatanem. Pomyślałam, że jestem potępiona i uciekłam z kościoła. Jednak wybiegając, usłyszałam głos: Nie uciekaj. Nie uciekaj ode Mnie. Ale uciekłam, nie potrafiłam wówczas zostać. Odpowiedziałam Bogu: „Boże, Ty wiesz, że ja Cię kocham, że oddałabym życie swoje dla Ciebie, ale nie umiem Ci teraz popatrzeć w Twarz, w Twoje oczy. Błagam Cię o wybaczenie” i uciekłam jak poparzona, płacząc cały czas. Po tym unikałam trochę kościoła. Bałam się iść, podejść do Boga, choć starałam się modlić.
Następnego dnia rano, cały czas chodziłam smutna, przybita. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Chciałam umrzeć. Wieczorem zachowywałam się tak, jakbym oszalała, postradała zmysły – tak to wyglądało na zewnątrz. Słyszałam słowa: potępienie… potępienie…. krokodyle łzy... Próbowałam walczyć z tymi głosami, ale nie udawało mi się. Czułam odór spalenizny, tak mocny, ze nie dało się wytrzymać. Czułam się bardzo samotna – jakby Bóg mnie opuścił – choć rodzina była tuż obok. Ale ja nie chciałam z nikim rozmawiać bo wiedziałam, że przecież mnie nie zrozumieją, nie uwierzą.
Zastanawiałam się, czy te wszystkie słowa pochodzą od Boga, czy od Szatana? Miałam nadzieje, że gdzieś jednak jest Bóg, ale On nic nie mówił. W tym omoku robiłam dziwne rzeczy; biegałam jak opętana, ciągle przepraszałam Boga i rodzinę za krzywdy, które im wyrządziłam. Ukazały mi się moje grzechy, ale głównie te ciężkie, które obraziły Boga, z których się nie spowiadałam. Grzechy z Prawa Mojżeszowego: „Nie będziesz miał Bogów cudzych przede Mną – wróżki, horoskopy, oraz „Czcij ojca swego i matkę swoją” – nacisk położony był na moją mamę. Wiedziałam, że choć kocham rodziców, to w stosunku do mojej mamy miałam grzech, który hodowałam w sobie od wielu lat – grzech nie przebaczenia, zatwardziałości serca. Także kilka innych grzechów zostało mi przypomnianych.
Chciałam naprawdę umrzeć. Płakałam. Rodzina ciągle była przy mnie i pytała z niepokojem, co się dzieje. Ale wówczas nie liczył się za bardzo nikt, prócz mnie samej i Boga. Ciągle płakałam jak małe dziecko, błagając Boga i rodzinę o wybaczenie za moje wszystkie grzechy. Oni odpowiadali: „Dziecko, za co ty nas przepraszasz? Przecież nic nam nie zrobiłaś”.
Chciałam po prostu umrzeć z tego powodu, że tak bardzo obraziłam Boga. Cała moja z Nim rozmowa toczyła się w moim wnętrzu. Nic nie mówiłam na głos, bo nie chciałam jeszcze bardziej martwić rodziców. W między czasie słyszałam słowa: dziesięć przykazań Bożych... dziesięć przykazań Bożych… Mojżesz… Mojżesz… Zaraz też usłyszałam głos: przeleć go… przeleć go… a obok mnie był mój szwagier, który próbował dowiedzieć się ode mnie, co się dzieje. Ale z nim nie rozmawiałam, bo nie chciałam ich jeszcze bardziej denerwować.
Byłam już totalnie wykończona. Miałam wrażenie, że całe piekło było obok mnie. Próbowałam z tym walczyć, ale nie udawało się. Błagałam Boga, żeby poćwiartował mnie na milion kawałków, zabił – tak bardzo czułam się grzeszna. Tego uczucia nie da się naprawdę opisać słowami. Czułam się najgorszym grzesznikiem na ziemi, wstydziłam się siebie i swoich grzechów. Chciałam, żeby Bóg zabrał mnie do siebie, do Nieba, ale On nie chciał. Potem prosiłam Go, żeby po prostu zabrał mnie z tego piekła, ale On nic nie czynił.
Potem znów usłyszałam: dziesięć przykazań Bożych... Wówczas doznałam pewności, że gdyby On zabrał mnie w tamtym momencie z ziemi, to zostałabym w tym piekle. Więc znów błagałam Go o Niebo – o to miejsce, które wcześniej mi pokazał. Mówiłam do Boga: „Przecież Ty jesteś Miłosierny”, a On na to: Tak, masz rację, Ja jestem miłosierny, ale też sprawiedliwy i znów powtórzył: dziesięć przykazań Bożych... A ja znów to samo: „Przecież Ty, Boże jesteś Miłosierny”, a Bóg: Tak, jestem miłosierny, ale też sprawiedliwy.
I tak trwało to jakiś czas, a dla mnie to była wieczność. Tak targowałam się z Bogiem, w miedzy czasie myśląc sobie, że będę targować się z Nim, aż wreszcie Go przekonam i zabierze mnie do Siebie. Lecz zaraz usłyszałam: To nie jest żadna gra… i nagle zrozumiałam – jakbym jeszcze bardziej uświadomiła to sobie – że tu chodzi o mnie, o moje prawdziwe życie. O życie po śmierci…
Ale nadal trwałam w swym uporze i mówiłam, że prędzej umrę, niż porozmawiam i przebaczę mamie. Prędzej życie swoje oddam za nią, niż z nią porozmawiam. I nadal starłam się przekonać Boga do swoich racji. A Bóg mówił, że jeśli chcę, to mogę to przerwać. Zrozumiałam wówczas, że byłam w stanie wyjść z tego piekła, z tego stanu, jeśli jej przebaczę urazy z przeszłości. Jeśli chcesz, możesz to przerwać – mówił.
Jednak ja znów uparcie mówiłam, że wolę umrzeć. Poza tym wiedziałam, że przecież ona mnie nie zrozumie, więc co jej powiem? Mówiłam Bogu: „Przecież Ty wiesz, że ja kocham mamę, rodziców, ale oni mnie nie rozumieją”. Bóg milczał.
Słyszałam, jak mama mówiła: „Ona chyba oszalała”. A głos mi mówił: Jeśli tego nie przerwiesz, możesz trafić do szpitala…. Nie zareagowałam na to, tylko uparcie błagałam Go, żeby zabrał mnie do Nieba, bo przecież jest Miłosierny…
Naprawdę miałam wrażenie, że Szatan jest blisko mnie. Od czasu do czasu czułam w całym domu, gdzie tylko się pojawiałam, odór spalenizny, jakby spalonego ciała. Bałam się. Zachowywałam się jak oszalała, uciekałam od głosu demona, nie chciałam go słuchać, choć wówczas nie wiedziałam już, czy to demon czy Bóg, bo mówił: potępiona... potępiona... potem: Adam i Ewa... pycha... wywyższenie się... Następnie usłyszałam: Oni zginęli przez ciebie. Zrozumiałam natychmiast, że chodziło o katastrofę smoleńską. Jesteś jak Judasz. Jesteś Judaszem! – mówił głos.
Wiłam się jak wąż. Chciałam rozpaść się na milion kawałków. Miałam wrażenie, jakby Bóg mnie opuścił i jakbym została całkiem sama. Chciałam wybiec z domu. Próbowałam się gdzieś schować, chciałam zapaść się pod ziemię. Chciałam, żeby wszystkie drzewa, pagórki zawaliły się na mnie, unicestwiły – totalny Armagedon. Zazdrościłam mojej siostrze bliźniaczce, że umarła. Choć próbowałam uciec, nie udało mi się, bo moja rodzina mocno mnie pilnowała. Słyszałam wszystko, co mówili do mnie, jednak te odgłosy z piekła powodowały, że nie potrafiłam się uspokoić.
Po jakimś czasie, na chwilę wszystko się uspokoiło. Powiedziałam w końcu mamie, że błagałam ją o wybaczenie za niewdzięczność, za grzechy itd. i że ją kocham (myślałam, ze jeśli trzeba będzie, to oddam za nią swoje życie). A ona na to: „Dziecko, za co ty mnie przepraszasz? Co ty mówisz? Jakie ty możesz mieć grzechy?” Ale ja już nic nie odpowiedziałam.
Potem, w trakcie dyskusji z Bogiem, kiedy prosiłam Go znów o wzięcie mnie do Nieba, Bóg odpowiadał, że nie może bo jestem z stanie grzechów ciężkich. A ja Mu odpowiedziałam w końcu, trochę ze złością: „Aha, dobrze! To zostaw mnie tutaj (czyli w tym piekle,) wszystko mi już jedno!”. Natychmiast po tych moich słowach poczułam, jakby Bóg wyszedł z mojego serca (nie umiem tego inaczej określić) i zaraz potem jeszcze większe dręczenie. Natychmiast pożałowałam tego, co powiedziałam i zaczęłam błagać Boga, by wrócił. Płakałam jeszcze mocniej, krzyczałam w sercu: „Boże, błagam, wracaj!” i znów poczułam jakby On wszedł do mego serca i odniosłam ulgę. Poczułam, że mimo tych dręczeń, Bóg znów jest ze mną, w moim sercu.
W trakcie tego dziwnego, nadprzyrodzonego stanu, kiedy już karetka była w drodze, moje ciało było jakby sparaliżowane. Ja sama czułam, że jeśli tylko zechcę, to mogę wstać (mam wagę 55 kilo), a innym bardzo ciężko było mnie podnieść. Czterech dobrze zbudowanych mężczyzn ledwo mnie podniosło, jakbym ważyła tonę. Przyjechała karetka. Zbadali mnie na miejscu i okazało się, że wszystko w porządku – normalne oczy, normalne bicie serca, normalne ciśnienie. A jednak nie mogli mnie podnieść. Próbowali ze mną rozmawiać, ale ja nic nie odpowiadałam. Nie chciałam.
Z tego co pamiętam, to słyszałam też głosy, które mówiły, że jestem najgorszym człowiekiem na świecie, najgorszym grzesznikiem. Czułam się po prostu naprawdę strasznie, było mi już wszystko jedno, co się ze mną stanie. Czułam się taka brudna, taka nieczysta…
W końcu dojechaliśmy do szpitala. Tam dostałam zastrzyk, który ponoć miał mi pomóc. W tym samym momencie ja powiedziałam do Boga: „Boże, zrób ze mną co chcesz. Poddaję się. Tylko błagam – Jezu, ratuj mnie!”, To „...ratuj mnie” powiedziałam na głos, żeby inni słyszeli. Wówczas lekarz powiedział: „Aha, to już chyba wiemy, o co w tym wszystkich chodzi. Zastrzyk zadziałał”, sugerując chorobę psychiczną.
No i tak w zasadzie wszystko się skończyło. W szpitalu zostałam miesiąc. Kiedy z niego wyszłam, pobiegłam od razu do kościoła, aby wyspowiadać się z wszystkich grzechów, jakie pamiętałam, choć nadal dręczyło mnie to, czy ja rzeczywiście jestem jak Judasz? Zaczęłam chodzić często do kościoła, spowiadać się jak najczęściej i jak najczęściej przyjmować Świętą Eucharystię.
Dziękowałam Bogu, i nadal codziennie dziękuję, że mimo tego wszystkiego, mimo tych moich okropnych grzechów, nie umarłam, a On zlitował się nade mną i nadal jestem tutaj i żyję. W sumie całe to wydarzenie określiłam potem właśnie jako „ostrzeżenie od Boga”, które otworzyło mi oczy, na to, co tutaj na ziemi tak naprawdę się dzieje, czyli na wojnę – walkę duchową między Dobrem a złem.
Po jakimś czasie przypadkiem wpadła mi w ręce książka księdza Tadeusza Kiersztyna – „Ostatnia walka”, gdzie opisane są dzieje ludzkości i to, do czego dąży szatan kusząc każdego człowieka, a mianowicie do tego, by każdy uznał, iż nie potrzebuje w swoim życiu Boga, a sam siebie uznał za Boga, żeby człowiek sam siebie ubóstwił, uznał za samowystarczalnego, jak to było w przypadku naszych pierwszych rodziców – Adama i Ewy.
Ewa
Krosno, 2012 r.