Podczas nocnej modlitwy w eremie św. Szarbela w Annaya, Raymond Nader znalazł się nagle w innym wymiarze, doświadczając w sobie tak ogromnej miłości, pokoju i szczęścia, których to uczuć żadne słowo nie jest w stanie wyrazić. Usłyszał głos, który wyjaśnił: "Ja jestem Miłością, którą czujesz". Aby upewnić go, że to nie był sen, św. Szarbel pozostawił na jego ramieniu jakby wypalony odcisk swojej dłoni, który jednak nie parzył. Z czasem – jak twierdzi – św. Szarbel zaczął mu się również objawiać i przekazywać orędzia zachęcające do nawrócenia, pokuty, modlitwy i miłości Boga i bliźniego.
Raymond Nader
Raymond Nader od dziecka fascynował się tajemnicą Boga. Jako student próbował znaleźć naukowe wytłumaczenie aktu stworzenia, stawiał sobie najtrudniejsze teologiczne pytania dotyczące tajemnicy naszego zbawienia w śmierci i Zmartwychwstaniu Chrystusa, misterium Eucharystii, Trójcy Świętej i innych zagadnień. Szukał na nie odpowiedzi nie tylko poprzez czytanie dzieł teologicznych, ale również w wytrwałej, codziennej modlitwie i kontemplacji.
Medytacja w eremie
Raymond jest chrześcijaninem maronitą, urodzonym w Libanie dnia 10 listopada 1961 roku. Po zawarciu sakramentu małżeństwa i przyjściu na świat dzieci wzmożone obowiązki rodzinne w połączeniu z pracą zawodową, nie pozwalały mu poświęcać tyle czasu na życie wewnętrzne, co poprzednio. Nader wpadł jednak na bardzo oryginalny pomysł – kilka razy w ciągu roku wyjeżdżał do pobliskich klasztorów na całonocną modlitwę. Brał ze sobą Biblię oraz świece, aby wsłuchiwać się w głos Boga i w kontemplacji szukać Jego Oblicza. O godz. 22 żegnał się z żoną i dziećmi i jechał do wybranego eremu, aby tam w absolutnej ciszy rozważać teksty Pisma św. i modlić się przez całą noc. Dopiero nad ranem wracał do domu.
9 listopada 1994 r., w wigilię swoich 33. urodzin, Raymond Nader wybrał się do eremu Annaya (1350 m n.p.m.), gdzie św. Szarbel Makhlouf spędził ostatnie 23 lata swojego życia sam na sam z Bogiem, osiągając szczyty świętości. Patrząc na rozgwieżdżone niebo, Raymond uświadomił sobie, że w konfrontacji z ogromem wszechświata, z miliardami gwiazd i galaktyk nasza Ziemia jest nic nie znaczącą kruszyną – a cóż dopiero on sam. W jego głowie pojawiły się pytania: "Jaka jest moja rola w tym świecie? Czy rzeczywiście, jako istota rozumna i wolna, jestem dla Boga ważniejszy od całego materialnego wszechświata?".
Zdawał sobie sprawę, że jeżeli może zaistnieć relacja miłości między człowiekiem a Bogiem, to każdy z nich musi odgrywać w niej bardzo ważną rolę. W przeciwnym razie nic już wtedy nie miałoby sensu. Ogarnięty tymi myślami ukląkł, zapalił pięć świec, ustawiając je w formie krzyża, i zaczął czytać oraz medytować przypowieść o talentach z Ewangelii wg św. Mateusza (25, 14-30).
Raymond był pogrążony w medytacji nad przypowieścią, gdy poczuł ciepłe tchnienie wiatru. Było około północy. Wietrzyk przemieniał się w coraz silniejszy i coraz cieplejszy wiatr, który zmusił go do zdjęcia z siebie grubego swetra oraz koszuli. Wicher potrząsał drzewami i unosił foliowe osłony, które chroniły materiały przeznaczone do remontu klasztoru. Jednakże płomyki świec były absolutnie nieruchome. Raymond usiłował skupić się na modlitwie, ale to mu się nie udawało. Zdawało mu się, że ma wysoką gorączkę, która sprawia, że odczuwa tropikalny wiatr w listopadzie, który wstrząsa wszystkim z wyjątkiem płomieni świec. Nie znajdował innego logicznego wytłumaczenia. Gdy wyciągnął rękę, aby dotknąć płomienia świecy, stracił przytomność i znalazł się w innym wymiarze.
Miłość tak wielka, że nie da się jej opisać słowami!
Tak opowiadał o tym niezwykłym doświadczeniu w jednym z programów libańskiej telewizji LBC: „Czułem się, jakbym został przeniesiony do innego świata. Znajdowałem się w wielkim świetle i czułem obok mnie coś nie dającego się bliżej określić, jakąś Obecność. Straciłem moje naturalne zmysły, których używam tutaj, na tym świecie. Ale zyskałem inne zmysły. Jak gdyby widziało się i słyszało inaczej niż oczami i uszami, odczuwało jakoś inaczej niż sercem. Byłem w innym wymiarze i kontemplowałem cudowne światło, tak rozmaite i intensywne, że nie jestem w stanie tego opisać. Tysiące razy przewyższało światło słońca, które w porównaniu z nim wydaje się przytłumionym płomykiem świecy. To światło, chociaż nieskończenie bardziej jaśniejące, było łagodne i delikatne. W słońce można wpatrywać się przez kilka sekund, ale na to światło, można patrzeć przez setki tysięcy lat, bez zmęczenia się jego pięknem i intensywnością. Światło, które znamy, jest białe, to było bezbarwne, jak Źródło krystalicznej wody. Światło dochodziło ze wszystkich stron, nie jak światło w naszym świecie, które pochodzi z konkretnego punktu. Ono mnie przeszywało i otaczało. Byłem zdumiony. Pytałem samego siebie „Czy ja śnię?”. Ale Obecność odpowiedziała mi wyraźnie „Nie, nie śnisz". Ta odpowiedź nadeszła bez głosu, bez słów, bez brzmienia. Jednak była bardzo wyraźna. Przychodziła z każdego miejsca i jednocześnie z żadnego miejsca. Pomyślałem znowu: „Może śnię". Obecność odpowiedziała mi ponownie: „Jesteś obudzony bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu. Teraz i tylko teraz jesteś naprawdę świadomy". Znowu odpowiedź nadeszła bez głosu lub mowy czy słów. „Obudzony” znaczy świadomy i żywy. Przedtem nie byłem ani jednym, ani drugim.
Stawiałem sobie inne pytania. „Gdzie jestem? Co się dzieje? Kim jesteś?”. A On, który był jakby we mnie i znał każdą moją myśl, odpowiedział mi: „Ja jestem, i jestem wszędzie”. Odczuwałem wtedy głębokie uczucie radości i ogromnej miłości. Ogarnięty byłem poczuciem głębokiego pokoju i pełen wszelkich dobrych uczuć, jakich tylko można doświadczać, przede wszystkim wypełniała mnie nieopisana miłość i dobroć. Miłość, która nieskończenie przewyższa nawet najczystsze uczucia miłości wszystkich ludzi. Miłość, której teraz nie byłbym w stanie znieść. Jest to nieporównywalne uczucie piękna, wielkości i mocy. Żadne słowo nie może wyrazić tego, czego doświadczałem. Kiedy czułem to wszystko w sobie, On powiedział: „Ja jestem Miłością, którą czujesz”. A więc to Bóg w Trójcy jedyny jest Miłością, którą Bóg-Człowiek Jezus Chrystus nam objawił w tajemnicy swojej śmierci i Zmartwychwstania i którą pragnie obdarować każdego człowieka. Stało się dla mnie oczywiste, że Bóg w Trójcy jedyny zna wszystkie moje myśli i kocha mnie bezinteresowną miłością, ofiarowując mi swoje nieskończone miłosierdzie, aby podnosić mnie z każdego upadku i przebaczać wszystkie moje grzechy. Boża miłość napełniała mnie niewypowiedzianym szczęściem i pokojem. Dopiero w jej świetle poznałem całą moją niedojrzałość, grzeszność, egoizm i równocześnie pewność, że tylko wtedy będę dojrzewał do miłości, gdy pozwolę Chrystusowi, aby prowadził mnie w codziennym życiu i pomagał mi zwalczać moje wady.
Później spostrzegłem, że Obecność zaczynała zanikać, a światło gasło. Doświadczyłem wielkiego smutku. Bałem się utracić ten stan życia i świadomości, bałem się powrotu do stanu „śmierci”, w którym znajdowałem się wcześniej. Obawiałem się utraty piękna tego światła. Powiedziałem Mu: „Nie odchodź, zabierz mnie z sobą!”, lecz On dał mi do zrozumienia, że zawsze jest obecny i zniknął. Powróciłem do siebie. Byłem prawdziwie wolny, a teraz czułem się jak w więzieniu. Czułem się bardzo słaby, a wcześniej byłem tak mocny! Znowu odczuwałem moje ciało. Na początku poczułem silny ból w kolanach i plecach. Byłem zimny i zesztywniały. Odzyskałem zmysł wzroku i słuchu i ponownie słyszałem wiatr na zewnątrz oraz szczekanie psów w oddali. Ubrałem koszulę i sweter. Było mi bardzo zimno. Byłem słaby i znajdowałem się w całkowitej ciemności. Umysł starał się zrozumieć to, co się wydarzyło. Dopiero wtedy zauważyłem, że świece były zupełnie wypalone i że minęły cztery godziny, które mnie wydawały się tylko kilkoma chwilami. Podniosłem się, zebrałem resztki świec i razem z Biblią włożyłem je do torby, następnie poszedłem do samochodu i rozmyślałem o tym, co się wydarzyło. Mój umysł nie był w stanie znaleźć logicznego wytłumaczenia, ale moje serce było szczęśliwe. Chciałem dowodu na to, że nie śniłem.
Ogniste znamię
Gdy przechodziłem przed figurą Świętego Szarbela stojącą na dziedzińcu klasztoru, poczułem silne pieczenie na lewym ramieniu. Potarłem je, myśląc, że to jakiś owad. Ramię stawało się coraz cieplejsze, podczas gdy reszta ciała była zimna. W samochodzie zdjąłem sweter i podwinąłem rękaw koszuli. Zobaczyłem pięć palców. Wyglądało to tak, jakby jakaś dłoń odcisnęła się na moim ramieniu. Ślad otoczony był czerwoną obwódką, jakby znakowany ogniem. Nie czułem bólu, tylko ciepło. Wróciłem do domu. Myślałem, że mam gorączkę. Wiatr był zimny, a ja czułem ciepło. Płomienie świec poruszały się, ale ja widziałem je jako nieruchome. Tak. To była halucynacja. Tak jak tych pięć palców na moim ramieniu, myślałem. Kiedy pokazałem ślad mojej żonie, aby sprawdzić, czy rzeczywiście uległem halucynacji, ona się przeżegnała, pytając, co się stało. Poczułem ulgę. Niepotrzebne były inne dowody. To, co przeżyłem, było prawdą, to nie była fantazja. Udałem się do arcybiskupa Bejrutu Abi Nadera i opowiedziałem mu o tym wydarzeniu. Powiedział mi, żebym najpierw poradził się lekarzy. Potem pojechałem do klasztoru w Annaya i wszystko opowiedziałem przełożonemu. On także poprosił o relację lekarza".
Różni specjaliści badali ramię Nadera, wśród nich dr Nabil Hokayem, chirurg plastyczny należący do najbardziej znanych w Libanie, który stwierdził, że to oparzenie drugiego lub trzeciego stopnia. Różnice z normalnymi oparzeniami były następujące: tajemnicza przyczyna, brak infekcji, nieobecność bólu, kolor czerwonawy, nietypowy dla takiego oparzenia, które zazwyczaj jest szare lub czarne. Wreszcie brak blizn, jak to ma miejsce przy tego typu uszkodzeniach skóry, wyklucza hipotezę o sztucznie wywołanym zranieniu lub samookaleczeniu. Widoczne są także odciski palców na skórze.
Fakt jest naukowo niewytłumaczalny i Nader jest pewny, że chodzi tu o rękę Świętego Szarbela.
Orędzia Świętego Szarbela
Podczas wspomnienia Świętego Szarbela w lipcu 1995 roku Raymond Nader przeżył nowe nadzwyczajne doświadczenie. Na końcu procesji do klasztoru Annaya zobaczył starego mnicha, którego nie znał. Kiedy zbliżył się do niego, nagle zanikła wszelka wrzawa, lecz głos nieznajomego rozbrzmiewał w głowie Raymonda, przekazując mu pierwsze z serii orędzi.
Od tamtego czasu to znamię na ramieniu, które zagoiło się samorzutnie w ciągu pięciu dni, pojawia się ponownie, wraz z towarzyszącym mu swędzeniem, za każdym razem, gdy Szarbel powierza Raymondowi Naderowi jakieś przesłanie do ogłoszenia światu. Orędziom tym zawsze towarzyszy ponowne chwilowe pojawienie się znaku na ramieniu Raymonda.
Raymond Nader przedstawił orędzia przełożonym Kościoła i za ich zgodą rozpowszechnia je po całym świecie. Są one wezwaniem do modlitwy, pokuty i miłości bliźniego w celu budowania cywilizacji miłości.