top of page

I choose You. Męka Pana Jezusa według wizji bł. Katarzyny Emmerich





Jezu, w ten Wielki Post WYBIERAM Ciebie. Spośród wszystkich zwodniczych ofert, alternatywnych dróg i ułud szczęścia, jakimi mami mnie świat, wybieram Twoją ofertę – Prawdy. I to Prawdy całkowitej, ponieważ prawda cząstkowa też może być rodzajem kłamstwa, tym bardziej trudnym do rozpoznania. Prawdy zakorzenionej w Twoim Kościele, zbudowanym na opoce, który jako swoją oblubienicę karmisz Najświętszym Sakramentem Ołtarza. Zamierzam zagłębić się w rozważanie Twojej męki, która nie tylko pokaże mi prawdę o sensie Twojego odkupieńczego cierpienia, ale da mi siłę do pokonywania pokus i zerwania z grzechem. Chcę cała zanurzyć się w Twojej Krwi, która ma moc obmyć moje serce i przywrócić mu piękno.


WYBIERAM rozważania, które objawiłeś bł. Katarzynie Emmerich. O niej św. Jan Paweł II powiedział: "Sługa Boża Anna Katarzyna Emmerich poprzez szczególne powołanie mistyczne ukazywała światu ogromną wartość ofiary i współcierpienia z ukrzyżowanym Panem Jezusem". Na podstawie jej wizji powstał film „Pasja”, który jest bardzo wiernym katolickim spojrzeniem na obraz Twojej męki.


Dziś pragnę rozważyć to, co przecierpiałeś w Ogrodzie Oliwnym, gdy przed Twoimi oczami przetaczały się wszystkie grzechy ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na ziemi – także moje grzechy. Chcę kontemplować Twoje cierpienie, gdy zostało ci ukazane, jak Twój Kościół będzie rozrywany przez schizmy, podziały i herezje wszelkiego rodzaju za sprawą odszczepieńców, fałszywych proroków i zwodzicieli, którzy opuszczą Twoje Mistyczne Ciało i będą z niego szydzić. Bł. Katarzyna widziała, jak „heretycy, ci naczelnicy sekt, obrzucali zniewagami kapłaństwo Kościoła, stawiali w wątpliwość i zaprzeczali obecności Jezusa w tajemnicy Najświętszego Sakramentu, tak jak On ją sam podał Kościołowi, a Kościół wiernie przechował. A przez swe krętackie wywody odrywali od serca Jezusa mnóstwo ludzi, za których przelał swą krew”.



 


SEZON 1


Jezus na Górze Oliwnej w Ogrójcu


Z jedenastoma Apostołami opuścił Jezus wieczernik i poprowadził ich boczną drogą przez dolinę Jozafata ku Górze Oliwnej. Księżyc wychylał właśnie swą jasną tarczę spoza gór; a było to przed pełnią. Duszę Jezusa już zaczynał ogarniać smutek, zwiększający się coraz bardziej. Idąc przez dolinę Jozafata, rzekł Jezus do Apostołów: „Tutaj przyjdę kiedyś znowu, w owym ostatnim dniu, nie tak ubogi i opuszczony jak teraz, sądzić cały świat; wówczas to wielu wołać będzie w trwodze: góry przykryjcie nas!”. Uczniowie nie rozumieli tych słów Jezusa, mniemali, jak już nieraz tego wieczoru, że Jezus z osłabienia i znużenia mówi od rzeczy. Szli tak, często przystając i wciąż rozmawiając z Jezusem. Raz rzekł im Pan: „Wszyscy zgorszycie się z mojego powodu tej nocy, gdyż napisane jest: «Uderzę pasterza, a rozproszą się owce». Lecz gdy zmartwychwstanę, uprzedzę was do Galilei”.


Skutkiem przyjęcia Najświętszego Sakramentu, tudzież serdecznej, a uroczystej przemowy Jezusa w wieczerniku, Apostołowie byli pełni natchnienia, zapału i czułości. Toteż cisnęli się teraz koło Jezusa, na różny sposób okazując Mu swą miłość, i obiecywali nigdy Go nie opuścić. Gdy mimo to Jezus przepowiadał im, że tak się stanie, Piotr, jak zwykle najgorliwszy, zawołał: „Choćby nawet wszyscy się zgorszyli, to ja się nie zgorszę”. Na co odrzekł mu Jezus: „Zaprawdę, powiadam ci, właśnie ty zaprzesz się Mnie trzykroć tej nocy, nim kur zapieje”. Piotr nie chciał nawet przypuścić czegoś podobnego, więc rzekł jeszcze: „Choćbym nawet miał na śmierć pójść z Tobą, to jeszcze nie zaprę się Ciebie”. Podobnie zapewniali i inni. Tak szli dalej, przystając często, a Jezus czuł coraz więcej opadającą Go tęsknotę. Apostołowie starali się wszelkimi siłami wytłumaczyć Mu ten smutek na sposób ludzki i zapewnić Go, że nie ma się czego lękać i trwożyć. Jednak, choć z uporem trwali przy swoim, daremne były ich perswazje, więc zniechęciwszy się, zaczęli wątpić i już pokusa zaczynała wciskać się do ich serc.


Idąc boczną drogą, przeszli przez potok Cedron po innym moście, nie po tym, którędy później wiedziono Jezusa. Szli do Getsemani, oddalonego równe pół godziny drogi od wieczernika; od wieczernika bowiem do bramy wiodącej do doliny Jozafata idzie się kwadrans, a stąd do Getsemani drugie tyle. W ostatnich dniach kilkakroć nocował tu Jezus z uczniami i nauczał. Miejscowość cała składała się z kilku otwartych gospod, stojących próżno i z wielkiego ogrodu letniego, obsadzonego szlachetnymi krzewami i mnóstwem drzew owocowych. Tu było zwyczajowe miejsce zabaw, ale także modlitwy. Po ogrodzie stały rozrzucone cieniste altany. Ogród był zwykle zamknięty, lecz wielu mieszkańców, a także Apostołowie mieli klucze do bramy. Mieszkańcy, nie mający własnych ogrodów, urządzali tu nieraz uczty i zabawy. Ogród Oliwny oddzielony jest drogą od ogrodu Getsemani i pnie się więcej ku szczytowi góry. Jest to ustronny zakątek górski, zasadzony drzewami oliwnymi, pełen grot i teras; mniejszy od ogrodu getsemańskiego, nie jest zamknięty, tylko otoczony wałem z ziemi. Z jednej strony jest więcej pielęgnowany i tu są utrzymane w porządku siedzenia, ławki do wypoczynku i obszerne, chłodne groty. Każdy może tu sobie obrać miejsce ustronne do modlitwy i rozmyślania. Tam, gdzie Jezus poszedł się modlić, jest już okolica dziksza.


Była mniej więcej godzina dziewiąta, gdy Jezus przybył z uczniami do Getsemani. Niebo było zalane światłem księżycowym, ale tu w dole panował posępny mrok. Jezus też smutniał coraz bardziej, a i Apostołów zdjął niepokój, gdy im oznajmił, że chwila niebezpieczeństwa już się zbliża. Zatrzymawszy się w ogrodzie getsemańskim koło altanki z gałęzi, kazał tu zostać ośmiu Apostołom, mówiąc: „Pozostańcie tu, a Ja pójdę na moje miejsce modlić się”. Wziąwszy zaś z sobą Piotra, Jana i Jakuba Starszego, przeszedł przez drogę, oddzielającą jeden ogród od drugiego, i szedł kilka minut nieco pod górę w głąb Ogrodu Oliwnego. Nieopisany smutek napełniał Jego serce, czuł zbliżającą się trwogę i pokusy. Zauważywszy to Jan, zapytał Go, jak może tak się trwożyć, On, który dotychczas zawsze wszystkich pocieszał. A Jezus rzekł mu: „Smutna jest dusza moja aż do śmierci”. Rozglądnąwszy się wkoło, ujrzał Jezus zbliżające się ze wszech stron strachy i pokusy, jakby kłęby chmur, pełne strasznych mar; wtedy to rzekł do trzech towarzyszów: „Zostańcie tu, czuwajcie ze Mną i módlcie się, abyście nie weszli w pokuszenie!”. Apostołowie pozostali, a Jezus poszedł nieco naprzód, lecz straszliwe mary tak dalece nacierały na Niego, że w głębokiej trwodze zboczył na lewo od miejsca, gdzie zostawił Apostołów. Była tu pod wystającym złomem skalnym grota na około sześć stóp głęboka; Apostołowie pozostali od niej na prawo w naturalnym zagłębieniu gruntu. Ziemia zniżała się łagodnie ku grocie, wejście zaś do groty osłonięte było gęsto krzewami, zwieszającymi się z wystającej z góry skały, więc wnętrze groty zasłonięte było zupełnie przed oczami innych.


Gdy Jezus odszedł od Apostołów, zwiększało się i ścieśniało coraz bardziej tłumne koło straszliwych mar wokół Niego. Serce Pana napełniało się coraz bardziej smutkiem i trwogą. Z lękiem cofnął się na modlitwę do groty, podobnie jak ktoś szukający schronienia przed gwałtowną nawałnicą, lecz groźne straszydła poszły za Nim także do wnętrza groty, przybierając coraz wyraźniejsze kształty. Zdawało się, że szczupła ta grota mieści w swym wnętrzu ohydne i straszne obrazy wszystkich grzechów, wszystkich żądz, ich następstw i kar od upadku pierwszego człowieka aż do końca świata. I nie darmo obrała na to Opatrzność Boża właśnie tę grotę; tu bowiem wypędzeni z raju Adam i Ewa po raz pierwszy zetknęli się z niegościnną ziemią, w tej grocie opłakiwali swój grzech, z lękiem patrzyli w przyszłość. A teraz Jezus przyjmował tu na Siebie grzechy całego świata, będące wynikiem tego jedynego grzechu pierworodnego. Łaską Bożą oświecona, czułam wyraźnie, że Jezus, zgadzając się teraz na zniesienie czekających Go mąk, ofiarowując siebie samego na zadośćuczynienie Boskiej sprawiedliwości za grzechy świata, Boskość swą niejako ściślej połączył z Najświętszą Trójcą, by z nieskończonej dla nas miłości, oddać się za grzechy świata całej grozie i ogromowi smutku i cierpienia, głównie w swym najczystszym, najwrażliwszym człowieczeństwie prawdziwym, a niewinnym, by tylko ogniem miłości serca swego człowieczego uzbroić się przeciw czekającym Go trwogom i cierpieniom. By zadośćuczynić za zaczątek i rozwój wszystkich grzechów i złych żądz, przyjął najmiłosierniejszy Jezus z miłości ku nam, grzesznikom, w swe serce pierwiastki wszelkiego oczyszczającego pojednania i mąk zbawczych. Dozwolił, by Jego nieskończone męki, stanowiące zadośćuczynienie za nasze nieskończone grzechy, przeniknęły i przerosły jak drzewo boleści o tysiącznych konarach, każdy członek Jego świętego Ciała, każdą cząstkę Jego świętej Duszy. Tak to oddany samemu owemu Człowieczeństwu, upadł Jezus twarzą na ziemię, wznosząc w swym nieskończonym smutku i trwodze gorące modły do Boga. Widział przed sobą w niezliczonych obrazach grzechy całego świata w całej ich wewnętrznej ohydzie i przyjmował je wszystkie na siebie. W swych modłach ofiarował się zadośćuczynić przez swe cierpienia sprawiedliwości Ojca Niebieskiego za wszystkie te winy. Było ich niezliczone mnóstwo, a wśród tego morza ohydy uwijał się potworny szatan z piekielnym szyderstwem, ze wzrastającą złością przesuwając przed oczami duszy Jego coraz straszniejsze obrazy grzechów i za każdym razem odzywając się do człowieczeństwa Jezusa: „Jak to! I to chcesz wziąć na Siebie? I za to chcesz ponieść karę? Jakże potrafisz za to wszystko zadośćuczynić?”.


Wtem od strony nieba, w której znajduje się słońce, gdy wskazuje na zegarze słonecznym czas między godziną dziesiątą a jedenastą rano, spłynął ku Jezusowi wąski pas światła, a po nim spuścił się ku Niemu zastęp aniołów, pokrzepiając i umacniając Jezusa upadającego pod brzemieniem smutku i trwogi. Reszta groty wypełniona była ohydnymi i strasznymi obrazami grzechu, a złe duchy atakowały ze wszystkich stron z szyderstwem i złością. Jezus przyjmował wszystko na siebie, choć brzemię to było olbrzymie. Serce Jego, jedyne ze wszystkich serc, przepełnione było doskonałą miłością Boga i ludzi, więc ten ogrom ohydy, ta obrzydliwość i ciężar wszystkich grzechów przejmowały to serce przerażeniem i smutkiem bez miary. A było na co popatrzeć; roku nie wystarczyłoby, gdybym chciała wszystko opowiedzieć.


Gdy już cały ten bezmiar winy i grzechów ludzkich, i morze ohydnych mar przesunęły się przed duszę Jezusa, a On za to wszystko zgodził się być ofiarą przebłagalną i sam błagał o zesłanie na Niego wszelkich mąk i kar, szatan zaczął trapić Go różnymi pokusami, jak niegdyś na pustyni. Co gorsza, podniósł nawet wiele zarzutów przeciw samemu najczystszemu Zbawicielowi. „Jak to? ‒ mówił do Niego ‒ Ty chcesz wszystko brać na siebie, a sam nie jesteś czysty! Patrz tu i tu, i tu!”. I przy tym rozwijał różne wymyślone na Jezusa cyrografy i z piekielną bezczelnością podsuwał Mu je przed oczy. Przypisywał Mu wszystkie błędy Jego uczniów, wszystkie zgorszenia, jakie innym dali, obwiniał Go o wywołanie zamieszania i nieporządku przez wprowadzenie na świat jakichś nowości i odstępowanie od starych, tradycją uświęconych zwyczajów. Jak najwytrawniejszy, najpodstępniejszy faryzeusz umiał szatan wynajdywać coraz nowe zarzuty, coraz cięższe rzekome przewinienia Jezusa. „Ty ‒ mówił do Pana ‒ byłeś przyczyną wymordowania dzieci przez Heroda, Ty narażałeś swoich rodziców w Egipcie na nędze i cierpienia, nie chciałeś ratować Jana Chrzciciela od śmierci, rozłączyłeś wiele rodzin, ochraniałeś wyrzutków społeczeństwa, nie uzdrowiłeś niektórych chorych, skrzywdziłeś Gerazeńczyków, bo dopuściłeś do wywrócenia przez opętanych beczki z napojem i spowodowałeś utopienie się trzody wieprzów w jeziorze; Ty stałeś się współwinnym Marii Magdaleny, bo nie przeszkodziłeś powtórnemu jej upadkowi; zaniechałeś starania się o swą rodzinę i marnowałeś „cudze mienie”. Słowem, co tylko kusiciel może zarzucić przy skonaniu zwykłemu człowiekowi, który bez wyższego spowodowania podejmuje się dokonania takich czynów publicznych, to szatan nasuwał teraz chwiejnej trwogą duszy Jezusa, by zachwiać Jego wolę; zakryte bowiem to było przed nim, że Jezus jest Synem Boga, więc kusił Go tylko jako zwykłego człowieka, choć niepojęcie sprawiedliwego. A Boski nasz Zbawiciel tak dalece uniżył się w swym Najświętszym Człowieczeństwie, że dopuścił do siebie i tę pokusę, jakiej może doznać umierający święcie człowiek, zastanawiając się nad wewnętrzną wartością swych dobrych uczynków. By do dna wychylić ten kielich przedwstępnych cierpień, dopuścił Jezus, by kusiciel, nieświadom Jego Boskości, wytykał Mu wszystkie dzieła Jego dobroczynności jako zaciągnięte, a nie spłacone jeszcze długi łaski Bożej. Podstępny kusiciel zarzucał Mu, że chce za innych gładzić winy, a sam nie ma żadnej zasługi i ma jeszcze obowiązek zadośćuczynić Bogu za łaskę, udzieloną do spełnienia niektórych, tak zwanych dobrych uczynków. Bóstwo Jezusa dopuściło, by chytry nieprzyjaciel kusił Jego najświętsze Człowieczeństwo, jakby mógł kusić człowieka, który by dobrym swym uczynkom przepisywał istotną wartość bez względu na to, że każdy uczynek zyskuje prawdziwą wartość dopiero przez łączność z zasługami śmierci krzyżowej naszego Pana i Zbawiciela. Tak więc przedstawiał kusiciel Jezusowi, że wszystkie Jego dzieła miłości nie mają żadnej zasługi, że owszem są tylko długiem zaciągniętym u Boga i że wartość ich uprzedza niejako zasługi nie odbytej jeszcze męki Jezusa ‒ której nieskończonej ceny nie znał jeszcze kusiciel ‒ i dlatego trzeba jeszcze zadośćuczynić za łaskę otrzymaną do spełnienia tych dzieł. Pokazywał więc szatan Jezusowi spisane wszystkie długi, zaciągnięte u Boga za łaskę spełnienia dobrych uczynków, i wskazując na nie, mówił: „Za to jeszcze i za to nie wypłaciłeś się Bogu”. Na ostatek jeszcze jeden grzech zarzucił Jezusowi, że pieniądze otrzymane ze sprzedaży posiadłości Marii Magdaleny w Magdalum wziął od Łazarza i roztrwonił. Z bezczelną zuchwałością rzekł do Jezusa: „Jak śmiałeś marnować cudzą własność i szkodę wyrządzać przez to rodzinie?”. Widziałam obrazy tych wszystkich grzechów, których zmazanie brał Jezus na siebie, czułam wraz z Nim ciężar wszystkich zarzutów, które stawiał Mu kusiciel; bo też w tych grzechach świata, które Zbawiciel brał na siebie, widziałam i moje liczne grzechy, a słysząc pokusy i zarzuty stawiane Zbawicielowi, z trwogą odczuwałam w duszy niedostatki własnych mych uczynków i spraw. Współczując Bogu, memu Oblubieńcowi, wciąż spoglądałam na Niego, modliłam się z Nim i zwalczałam pokusy, i wraz z Nim czerpałam pociechę od aniołów. Ach, Zbawiciel nasz jak robak wił się pod ciężarem bezmiernego smutku, tęsknoty i trwogi.


Słysząc te oszczerstwa i zarzuty stawiane przez szatana najczystszemu Zbawicielowi, z największym tylko wysiłkiem wstrzymywałam się, by nie wybuchnąć gniewem. Gdy jednak zarzucił Jezusowi, że przywłaszczył sobie pieniądze za sprzedaną posiadłość Magdaleny, nie mogłam już dłużej powstrzymać się i zgromiłam go gwałtownie: „Jak możesz zarzucać Jezusowi roztrwonienie tych pieniędzy? Przecież sama widziałam, że Łazarz oddał Jezusowi tę sumę na cele dobroczynne, a Jezus wykupił za nią z więzienia w Tirzie dwudziestu siedmiu ubogich, opuszczonych ludzi, więzionych za długi”.


Z początku Jezus klęczał spokojnie, pogrążony w modlitwie, lecz na widok takiego mnóstwa i ohydy grzechów, i niewdzięczności ludzi względem Boga, zaczęła się lękać Jego dusza, a Jego serce pękało prawie pod brzemieniem smutku i trwogi, aż wreszcie ze drżeniem i lękiem począł wołać do Boga: „Abba Ojcze! Jeśli to możliwe, niech ominie Mnie ten kielich goryczy! Mój Ojcze! Dla Ciebie wszystko jest możliwe. Oddal ten kielich ode Mnie!”. A ochłonąwszy trochę, dodał: „Lecz Ojcze, nie moja, ale Twoja niech się stanie wola!”. Wprawdzie wola Jego jedno była z wolą Ojca, ale że Jezus więcej czuł teraz człowieczeństwem, dlatego też jako człowiek drżał przed mękami i śmiercią.


Grota tymczasem wciąż przepełniona była strasznymi marami wszystkich grzechów, złośliwości, zbrodni, mąk i niewdzięczności ludzkich, zwiększając wciąż trwogę Jezusa. Zbitą masą cisnęły się do Niego i uderzały nań blade strachy śmierci w najstraszniejszych widziadłach; Jezusa-człowieka przejmowała trwoga bezmierna przed ogromem mąk odkupienia. I drżał Pan na całym ciele, a pot trwogi występował na Niego. Jezus, załamując ręce, chwiał się na wszystkie strony, to znów podnosił się, ale kolana uginały się pod Nim, nie dając Mu ustać. Zmienił się prawie nie do poznania, wargi miał zsiniałe, a włosy zjeżone. Było około pół do jedenastej, gdy wstał cały skąpany w pocie i chwiejąc się, i potykając ciągle, wyczołgał się raczej, niż wyszedł z groty. Podszedł na lewo w górę i ponad grotą i zbliżył się do terasy, na której znajdowali się trzej Apostołowie. Ci ułożyli się na ziemi jeden koło drugiego, tak że każdy był zwrócony plecami ku piersiom drugiego, i zasnęli w najlepsze ze znużenia, troski i trwogi, by nie wejść w pokuszenie. Jezus, w swej śmiertelnej trwodze, szedł do nich jako do przyjaciół szukać pociechy. Lecz była i inna przyczyna. Jak dobry pasterz, który, chociaż sam dotknięty do głębi, daje baczenie na trzodę, zagrożoną niebezpieczeństwem, tak i Jezus szedł do Apostołów, wiedząc, że i ich dręczą pokusy i trwoga. A straszliwe mary szły wszędzie za Nim, nie przestając Go męczyć. Ujrzawszy Apostołów śpiących, załamał Jezus ręce, osunął się przy nich na ziemię ze znużenia i smutku i zawołał: „Szymonie, czy śpisz?”. Ocknęli się na te słowa śpiący i zerwali z ziemi, a Jezus, czując to opuszczenie przez wszystkich, rzekł im: „A więc nawet przez godzinę nie mogliście czuwać ze Mną?”. Teraz dopiero zauważyli Apostołowie, jak okropnie Jezus jest zmieniony, blady, zlany potem, jak chwieje się z osłabienia, drży na całym ciele i ledwo głosu może dobyć. Gdyby nie otaczała Go znana im aureola świetlna, nie byliby Go poznali. A tak poznali Go wprawdzie, ale co się z Nim dzieje, nie mogli pojąć. Wreszcie Jan zapytał Go: „Mistrzu! Co się z Tobą dzieje? Czy mam zawołać tamtych uczniów? Czy mamy uciekać?”. Lecz Jezus odrzekł: „Gdybym nawet jeszcze drugich trzydzieści trzy lat żył, nauczał i uzdrawiał, byłoby to za mało, by zdziałać to, co muszę spełnić do jutra. Nie trzeba wołać tamtych ośmiu. Pozostawiłem ich tam, bo widząc Mnie w takiej nędzy, musieliby się zgorszyć; ulegliby pokusie, zapomnieliby dawnego i wątpiliby o Mnie. Wy widzieliście Syna Człowieczego przemienionego na górze Tabor, więc teraz możecie widzieć Mnie w zaćmieniu i zupełnym opuszczeniu. Ale czuwajcie i módlcie się, abyście nie weszli w pokuszenie; duch bowiem jest ochoczy, ale ciało mdłe!”. Ostatnie te słowa stosowały się i do Apostołów, i do Niego samego; z jednej strony chciał ich zachęcić do wytrwałości, z drugiej strony chciał im dać poznać, że przyczyną Jego obecnego stanu jest słabość Jego ludzkiej natury, wzdrygającej się przed mękami i śmiercią.


Kwadrans mniej więcej rozmawiał Jezus z Apostołami wśród głębokiego smutku, a potem wrócił do groty, miotany coraz większą trwogą. Apostołowie z płaczem wyciągali za Nim ręce, a padając sobie w objęcia, pytali się z osłupieniem: „Co to jest? Co się z Nim dzieje? Całkiem jest już opuszczony!”. Nie umieli dać sobie odpowiedzi na te pytania, więc zakrywszy głowy w wielkim smutku, zaczęli się modlić, ale że nieufność wkradła się po trochę w ich serca, więc łatwo ulegli pokusie i znowu zasnęli. Reszta Apostołów pozostałych u wejścia do ogrodu nie spała wcale. Ze słów Jezusa i z całego Jego zachowania się tego wieczoru odgadli niepokój Nim miotający, więc i sami w najwyższym stopniu się zaniepokoili. Błąkali się w mroku wkoło Góry Oliwnej, szukając sobie jakichś kryjówek.


W Jerozolimie tego wieczora było dosyć cicho. Żydzi siedzieli przeważnie w domach, zajęci przygotowaniami do świąt. Obozowiska dla przybyłych z prowincji znajdowały się dość daleko od Góry Oliwnej. Na ulicach widać było tu i ówdzie uczniów i przyjaciół Jezusa, rozmawiających z sobą z ożywieniem; wyglądali na zaniepokojonych, wyczekujących czegoś. Matka Zbawiciela, Magdalena, Marta, Maria Kleofy, Maria Salome i Salome przyszły z wieczernika do domu Marii Marka. Zaniepokojone szerzącymi się pogłoskami, wyszły stąd znów za miasto z przyjaciółkami, by zasięgnąć wiadomości o Jezusie. Tu spotkały się z Łazarzem, Nikodemem, Józefem z Arymatei i kilkoma krewnymi z Hebronu. Niektórzy z nich spożywali dziś wieczerzę w bocznych salach wieczernika i ci słyszeli dzisiejsze smutne przepowiednie Jezusa, częściowo zaś dowiedzieli się także od uczniów, więc przeczuwali, na co się zanosi. Dlatego też zasięgnęli oni wieści u znajomych faryzeuszów, ale nic się nie dowiedzieli, by przedsięwzięto jakie kroki przeciw Jezusowi. Uspokajali zatem teraz strwożone niewiasty, że niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie, ba tuż przed świętem nikt nie zechce się targnąć na Jezusa. Nie wiedzieli jednak wcale, że Judasz już dokonał zdrady. Maryja przeczuwała tę zdradę, więc zwróciła ich uwagę na to, jak to Judasz był nieswój ostatnimi dniami, a dziś tak nagle wyszedł z wieczernika, zapewne, aby wykonać swe zdradzieckie zamiary. Mówiła, jak upominała go nieraz, ale nie ma już rady dla niego, bo na oślep dąży do zguby. Tak to Najświętsza Panna przeczuwała niebezpieczeństwo, grożące Jej Synowi, lecz nie było żadnej rady, więc w końcu wróciła z niewiastami do domu Marii Marka.


Jezus tymczasem, wróciwszy do groty z nieodstępnymi swymi strachami i smutkami, upadł na twarz, rozkrzyżował ręce i pogrążył się w modlitwie do Ojca niebieskiego. Lecz już zaczęła się dla duszy Jego nowa walka, która trwała trzy kwadranse. Przystąpili doń aniołowie, by przedstawić Mu w szeregu widzeń cały ogrom mąk odkupienia. Ukazali Mu najpierw całą wspaniałość i świetność człowieka jako wizerunku Bożego przed upadkiem i całe jego zeszkaradzenie i spodlenie po upadku. Wykazali Mu pochodzenie każdego grzechu z grzechu pierworodnego, istotę i znaczenie wszystkich żądz grzechowych, i ich straszny wpływ na władze duszy i członki ciała, jak również istotę i znaczenie wszystkich karzących mąk, przeciwstawionych żądzom grzechowym. Cierpienie zadośćczyniące dwojako Mu przedstawili; najpierw jako cierpienie ciała i duszy, przez mękę równoważne zupełnie z karą, jakiej wymaga Boska sprawiedliwość za wszystkie grzeszne występki całej ludzkości; po wtóre, jako cierpienie, które, by stać się zadośćczyniącym za winy całej ludzkości, musiało dotknąć jedyne niewinne człowieczeństwo, to jest najświętsze człowieczeństwo Syna Bożego, a Ten, biorąc z miłości ku nam wszelką winę i karę ludzi na siebie, musiał także wywalczyć zwycięstwo nad oporem swej ludzkiej natury przeciw cierpieniom i śmierci. Wszystko to przedstawiali aniołowie Jezusowi szczegół po szczególe. Raz zjawiały się ich całe chóry z szeregiem obrazów, to znów pokazywali się pojedynczo z główniejszymi widzeniami. Patrząc na nich, widziałam zawsze, jak wskazywali palcem ku zjawiającym się obrazom, i wiedziałam, co mówili, nie słysząc jednak żadnego głosu.


Żaden język nie zdoła wypowiedzieć, ile lęku i boleści musiała przejść dusza Jezusa na widok tego ogromu mąk odkupienia. Jezus bowiem poznawał nie tylko znaczenie wszystkich mąk zadośćczyniących, stosownie do odpowiednich żądz grzechowych, lecz także znaczenie i historię wszystkich odnośnych narzędzi męczeńskich; więc nie tylko przerażała Go myśl o męce, jaką Mu to narzędzie zada, lecz także grzeszna zaciekłość tych, którzy je wymyślili, zajadłość i złość tych, którzy ich kiedykolwiek używali, dalej niecierpliwość i narzekania tych wszystkich, których czy to sprawiedliwie, czy to niesprawiedliwie nimi męczono. Wszystko to odczuwał Jezus, bo przyjął na siebie i odczuwał grzechy całego świata. A gdy patrzył okiem ducha na tyle męczarni, takie przerażenie Go przejmowało, że zaczął się pocić krwawym potem.


Ten bezmiar boleści w najświętszym człowieczeństwie Chrystusa obudził współczucie w aniołach. Zaprzestali na chwilę nasuwać Jezusowi nowe obrazy, widać było, że pragną gorąco udzielić Mu pociechy; zdawało mi się, że wstawiają się za Jezusem przed tronem Bożym. I w tej chwili nastało jakby chwilowe mocowanie się między miłosierdziem i sprawiedliwością Boga a Miłością, składającą siebie w ofierze. Ujrzałam w widzeniu Boga, wszelako nie jak zwykle na tronie, lecz jako postać świetlną o niewyraźnych zarysach. Widziałam jakoby Boska natura Syna wciskała się niejako w pierś Boga Ojca, z nich zaś wychodził i wypełniał przestrzeń między nimi Duch Święty, a przecież jeden tylko jest Bóg. Lecz któż zdoła to wypowiedzieć? Przecież to niezbadana tajemnica Trójcy Przenajświętszej! I ja też nie tyle widziałam postacie, ile raczej poznawałam to przez formy, a zarazem otrzymałam wskazówkę, jakoby Boska wola Chrystusa jednoczyła się ściślej z wolą Boga Ojca, by dopuścić na najświętsze człowieczeństwo Chrystusa wszystkie te cierpienia, o których złagodzenie i odwrócenie prosiła właśnie wśród trwożnej walki ludzka wola Chrystusa. Tak więc Bóstwo Chrystusa, zjednoczone z Bogiem Ojcem, potwierdzało właśnie wyrok na swe człowieczeństwo, wyrok, o którego odwrócenie ten Chrystus-Człowiek tak gorąco błagał Boga Ojca. Widziałam to wszystko w chwili, gdy aniołowie wzruszeni pragnęli pocieszyć Jezusa; i rzeczywiście w tym momencie doznał Jezus lekkiej ulgi. Lecz wnet zniknęły te widzenia, aniołowie opuścili Pana, zabierając z sobą pociechę, a na duszę Jezusa spadł nowy nawał strasznej trwogi i boleści.


Gdy Zbawiciel na Górze Oliwnej poddał się jako prawdziwy, rzeczywisty człowiek pokusie ludzkiego wstrętu wobec cierpienia i śmierci, gdy przyjął na siebie zadanie pokonania tego wstrętu, będącego istotną częścią każdego cierpienia, otrzymał kusiciel pozwolenie postąpienia z Nim tak, jakby postąpił z każdym człowiekiem, który chce uczynić z siebie ofiarę za świętość. W pierwszej trwodze przedstawił szatan naszemu Panu ze złośliwym szyderstwem wielkość winy grzechowej, którą Jezus chciał wziąć na siebie, a posunął swą napaść tak dalece, że nawet życie Zbawiciela przedstawił jako grzeszne. Następnie w drugiej trwodze otrzymał Jezus obraz wielkości wszystkich mąk odkupienia w całej ich wewnętrznej grozie. Stało się to za sprawą aniołów, bo nie jest rzeczą szatana udowadniać możliwość odkupienia. Ten szatan kłamstwa i rozpaczy nie może być objawicielem Boskiego miłosierdzia. Gdy już Jezus zwycięsko przebył te wszystkie walki ze szczerym poddaniem się woli Ojca swego niebieskiego, pojawiły się w duszy Jego nowe straszne mary, obudziła się w Nim mianowicie troska, która budzi się w każdym sercu ludzkim przed złożeniem ofiary. Oto Jezus zapytywał sam siebie: „Jaki będzie wynik, jaki będzie plon tej ofiary?”. A w odpowiedzi na to otoczyły Go widziadła tak strasznej przyszłości, że Jego serce kochające na nowo ścisnęło się niezmiernym bólem i trwogą.


Na pierwszego Adama spuścił Bóg sen, a otworzywszy mu bok, wyjął jedno żebro; z żebra tego urobił niewiastę Ewę, matkę wszystkich żyjących, i przyprowadził ją do Adama. Ten zaś rzekł: „To kość z kości mojej i ciało z ciała mego; mąż opuści ojca i matkę i pójdzie za żoną swoją, i będą dwoje w jednym ciele”. Tak ustanowione było małżeństwo, o którym napisane jest: „Sakrament to wielki, powiadam jednak, iż w Chrystusie i w Kościele”. I tak się rzecz miała. Chrystus bowiem, nowy Adam, miał także spuścić na siebie sen ‒ sen śmierci krzyżowej. Z otworzonego Jego boku miała powstać nowa Ewa, Jego dziewicza oblubienica, matka wszystkich żyjących, to jest Kościół. Jej chciał Jezus dać krew odkupienia, wodę oczyszczenia i Ducha swego, trzy rzeczy, które na ziemi dają o Nim świadectwo. Chciał dać jej święte Sakramenty, by była czystą, niepokalaną, świętą Jego oblubienicą. On sam miał być jej głową, a my członkami, poddanymi głowie. Mieliśmy być kością z kości Jego, ciałem z ciała Jego. Przyjmując człowieczeństwo, ofiarując się umrzeć za nas, opuścił Jezus także Ojca i Matkę, a poszedł za oblubienicą swoją, Kościołem, zjednoczył się z nią w jedno ciało, żywiąc ją Najświętszym Sakramentem Ołtarza, w którym odbywa ustawicznie duchowe zaślubiny z nami. Ofiarował się przebywać na ziemi ze swą oblubienicą, Kościołem, dopóki my wszyscy w niej i z Nim nie zgromadzimy się w niebie. On też powiedział: „Bramy piekielne go nie przemogą”. Chcąc wprowadzić w czyn tą nieskończoną miłość do grzeszników, Jezus sam stał się człowiekiem, bratem grzeszników, by wziąć na siebie karę za wszystkie winy. Upadał pod brzemieniem smutku na widok wielkości tej winy i ogromu mąk przejednawczych, a jednak z radością poddał się woli Ojca niebieskiego i zgodził się być ofiarą przebłagalną. A oto teraz ujrzał wszystkie cierpienia, walki i zniewagi, które miał znieść przyszły Kościół, Jego oblubienica, którą postanowił odkupić tak drogą ceną swojej Krwi przenajświętszej. Musiał patrzeć na najboleśniejszą dla Niego niewdzięczność ludzką.


Przed duszą Jezusa stanęły jak żywe wszystkie przyszłe cierpienia Jego Apostołów, uczniów i przyjaciół. Widział, jak mały będzie z początku Kościół, jak później z Jego wzrostem pojawią się zaraz kacerstwa i schizmy, w których przez pychę i nieposłuszeństwo pod różnymi formami próżności i pozornej samoobrony powtórzy się cała historia upadku grzechowego. Widział chytrość, przewrotność i złość mnóstwa chrześcijan, różne rodzaje kłamstwa i oszukańczych wykrętów dumnych nauczycieli. Widział wszystkie świętokradzkie zbrodnie występnych kapłanów i straszne tego następstwa. Widział ohydne spustoszenia w królestwie Bożym na ziemi, w tej świątnicy ludzkości niewdzięcznej, którą właśnie zamierzał odkupić i umocnić własną Krwią i życiem wśród mąk niewysłowionych.


Tak przeciągały przed duszą boleściwego Jezusa w niezliczonych rzędach obrazów zgorszenia i występki wszystkich stuleci aż po nasze czasy i dalej aż do skończenia świata, we wszystkich przejawach chorobliwego obłąkania, pysznego fałszu zagorzalstwa zaciekłego, fałszywego proroctwa, heretyckiej zatwardziałości i złośliwości. Wszyscy odszczepieńcy, samozwańcy, fałszywi nauczyciele, obłudni naprawiacze, uwodziciele i uwiedzeni, wszyscy szydzili zeń i dręczyli Go, że nie jest przybity do krzyża odpowiednio i dogodnie dla ich pożądliwości i wytłumaczenia ich pychy. Darli więc i rozdzierali między siebie całodzianą szatę ‒ Jego Kościół. Tłumy ich zniewalały Go, wyszydzały i zapierały się Go. Tłumy znów przechodziły mimo Niego, dumnie wzruszając ramionami i wstrząsając głową, chociaż wyciągał ku nim zbawcze ramiona, i szły prosto ku przepaści, pochłaniającej ich. Wreszcie było mnóstwo takich, którzy nie śmieli jawnie zaprzeć się Go, ale ze wstrętem niewieściuchów milczkiem pomijali rany Kościoła, które sami pomagali rozdzierać, omijali Kościół, jak lewita owego nieszczęśliwego, który wpadł między zbójców. Odłączali się od Jego poranionej oblubienicy, Kościoła, jak niewierne, tchórzliwe dzieci opuszczają w nocy matkę, napadniętą przez zbójców i morderców, którzy weszli przez wrota nienależycie przez nich strzeżone. I musiał z bólem patrzeć Jezus, jak zamiast bronić tę matkę, Jego oblubienicę, szli za opryszkami, unoszącymi zdobycz na pustynię, za złotymi naczyniami i porozrywanymi klejnotami. Patrzył z bólem, jak oddzieleni od prawdziwej winnej macicy, chronili się pod dzikie latorośle. Jak błędne owce, oddane na pastwę wilków, błąkali się po lichym pastwisku, gnani przez najemników, a nie chcieli wejść do owczarni dobrego pasterza, który oddał życie za swoje owce. Błądzili bez ojczyzny i schronienia, a umyślnie nie chcieli widzieć Jego miasta położonego na wysokiej górze, tak że nie sposób go nie dostrzec. Rozproszeni, bez łączności, dali się miotać zmiennym wichrom na piaskach pustyni, a nie chcieli widzieć domu Jego oblubienicy, Jego Kościoła zbudowanego na opoce, przy którym przyrzekł być aż do końca dni i którego nie przemogą bramy piekielne. Nie chcieli wejść przez wąską furtę, by nie potrzebowali zginać karku. Woleli iść za tymi, którzy kędy indziej, a nie drzwiami weszli do owczarni. Budowali różnorakie chwiejne domki na piasku bez ołtarza i ofiary, do których stosowali swą naukę. Stąd też we wszystkim sprzeciwiali się sobie, nie mogli się zrozumieć i nie mieli trwałego miejsca. Swe chwiejne chatki często burzyli, a zwaliska rozbijali do reszty o niewzruszony kamień węgielny Kościoła. Ciemności panowały w ich chatkach, a nie szli do światła, zatkniętego na świeczniku w domu oblubienicy. Błąkali się na zewnątrz z zamkniętymi oczami naokoło zamkniętego ogrodu Kościoła, którego woń jedynie utrzymywała ich przy życiu. Wyciągali ręce ku mgławicom, szli za błędnymi ognikami, prowadzącymi ich do bezwodnych studzien; stojąc tu nad brzegami rowów, nie słuchali głosu nawołującej oblubienicy, z dumnym uśmiechem na ustach przymierali głodem, wywołując litość sług i posłańców, którzy zapraszali ich na gody weselne. Nie chcieli wejść do ogrodu, bo lękali się cierni ogrodzenia, więc oszołomiwszy się sami, ginęli, marli z głodu, nie mając pszenicy, i z pragnienia, nie mając wina; zaślepieni światłem własnego rozumu nazywali Kościół Słowa, które stało się ciałem, niewidzialnym. Jezus widział to wszystko, smucił się i był gotów cierpieć za wszystkich, więc i za tych, którzy nie chcieli Go widzieć, nie chcieli nieść za Nim krzyża w Kościele, Jego oblubienicy, której On sam oddał się w Najświętszym Sakramencie, w mieście Jego, zbudowanym na górze, które nie może zostać w ukryciu, w Jego Kościele, zbudowanym na opoce, którego nie zdołają przemóc bramy piekielne.


Wszystkie te niezliczone obrazy niewdzięczności ludzkiej i złego korzystania z gorzkiej śmierci przebłagalnej niebieskiego Oblubieńca przesuwały się przed Jego oczyma, już to zmieniając się ciągle, już to powtarzając się po kilkakroć, by jeszcze zwiększyć Jego boleść. Szatan zaś w postaci różnych straszydeł na Jego oczach porywał i dusił ludzi odkupionych Jego krwią, a nawet pomazanych Jego Sakramentem. Widział Jezus i opłakiwał wszystką niewdzięczność, całe zepsucie dawniejszego, teraźniejszego i przyszłego chrześcijaństwa. Zdawało się, że wszystkie te widziadła, jakby żywe istoty, pełne ohydy i szyderstwa, a powtarzające się ciągle, obciążają duszę Jezusa brzemieniem nie do zniesienia i trwoga niewysłowiona ogarnęła Jego najświętszą ludzką naturę, a fałszywy głos kusiciela podszeptywał wciąż Jego człowieczeństwu: „Patrz! Za tyle niewdzięczności musisz ponosić takie cierpienia!”. Przeto Chrystus, Syn Człowieczy, wił się z bólu i załamywał ręce, jakby pchany niewidzialną siłą padał na kolana i znów się podnosił. Jego ludzka wola straszną toczyła walkę ze wstrętem, budzącym się w Nim wobec niewysłowionych męczarni, jakie miał ponieść za tak niewdzięczne plemię. Ta walka wewnętrzna stała się dla Niego tak ciężka, że grube krople krwawego potu spływały z Niego strumieniami na ziemię. W ucisku tym bezmiernym spoglądał Jezus wkoło, szukając pomocy, jakby chciał niebo, ziemię i światła firmamentu wezwać na świadków swych cierpień. Zdawało mi się, że słyszę, jak woła: „Ach, czy możliwe jest znieść takie brzemię niewdzięczności? Dajcie świadectwo o Moim ucisku!”.


I rzeczywiście zdawało się, że księżyc i gwiazdy ruszają się ze swych posad i zbliżają się ku grocie; równocześnie uczułam, że w grocie zrobiło się jaśniej. Teraz po raz pierwszy zwróciłam uwagę na księżyc, czego dotychczas nie uczyniłam. Wydał mi się zupełnie inny niż zwykle. Nie była to jeszcze pełnia, ale mimo to zdawał się o wiele większy niż u nas. W środku jego tarczy widać było czarną plamę, wyglądającą jak krążek leżący na płasko przed nim, a przez otwór w środku tego krążka padało światło na jeszcze niewypełnioną część tarczy. Czarna ta plama była jakoby góra. Wokoło księżyca było świetliste koło podobne do tęczy.


W czasie tej ciężkiej walki począł Jezus głośno utyskiwać. Głos ten doszedł do uszu trzech Apostołów, więc zerwali się z przestrachem i nasłuchiwali chwilę ze wzniesionymi rękoma, wreszcie chcieli pospieszyć do groty. Piotr wtenczas odsunął Jakuba i Jana i rzekł: „Pozostańcie! Ja pójdę sam”. Wszedłszy do groty, zapytał: „Mistrzu! Co się z Tobą dzieje?”. Lecz zaraz wstrzymał się z wahaniem, ujrzawszy Pana w takim strachu, całego oblanego krwią, a widząc, że Jezus nie odpowiada i nawet go nie widzi, powrócił do tamtych dwóch i oznajmił im, że Jezus wciąż tylko jęczy i wzdycha, i nawet mu nie odpowiedział. Smutek ich przeto zwiększył się jeszcze; zakrywszy głowy, usiedli i modlili się wśród łez.


Tymczasem znów zwróciłam uwagę na mego Oblubieńca, pozostającego w tak ciężkiej trwodze. Ohydne obrazy niewdzięczności i nadużycia przyszłych ludzi, których winę przyjął na siebie i za których ofiarował się ponieść karę, coraz gwałtowniej napływały ku Niemu. Walka między Jego wolą a wstrętem ludzkiej natury wobec cierpienia wciąż nie ustawała. Kilkakrotnie słyszałam, jak wołał: „Ojcze, czy możliwe jest wycierpieć za tych wszystkich? O mój Ojcze, jeśli nie może ominąć Mnie ten kielich, niech się stanie wola Twoja!”.


Wśród tłumnych obrazów źle użytego Boskiego miłosierdzia uwijał się wciąż szatan w rozmaitych obrzydliwych postaciach uosabiających zbrodnię. Raz zjawił się jako olbrzym o ciemnej skórze, to znów jako tygrys, lis, wilk, smok lub gad; nie były to wprawdzie wiernie oddane postacie tych zwierząt, tylko główne, istotne zarysy, pomieszane z jakimiś innymi obrzydliwymi formami. Żadne z tych zwierząt nie było właściwie doskonałym zwierzęciem, bo zohydzały je karykatury, wyobrażające rozkład, ohydę, przerażenie, opór, grzech, słowem kształty diabelskie. Wszystkie zaś te postacie diabelskie napędzały, uwodziły, dusiły i rozrywały wobec Jezusa całe tłumy ludzi, dla których odkupienia z mocy szatana Jezus wstąpił na drogę gorzkiej śmierci krzyżowej. Wąż z początku rzadko się pojawiał, za to na ostatku ukazał się w olbrzymiej postaci z koroną na głowie, otoczony ze wszystkich stron tłumami wszelkiego stanu i płci, i cała ta chmara zaciekłych zbirów runęła na Jezusa. Wszyscy uzbrojeni byli w najrozmaitsze narzędzia katuszy i tortur i oręż wszelkiego rodzaju. Chwilami bili się między sobą, to znów z podwójną wściekłością rzucali się wspólnie na Jezusa. Straszny to był widok. Wszyscy na wyścigi szydzili, przeklinali, pluli, lali plugastwa różne, miotali pociski, kłuli i cięli Jezusa. Ich bronie, miecze i włócznie podnosiły się i opadały jak cepy na ogromnym klepisku, a wszystko dybało z wściekłością na to niebiańskie ziarnko pszeniczne, które dostało się do ziemi iw niej umarło, by w tysiąckrotnym owocu żywić wszystkich wiecznie chlebem żywota.


Widziałam wśród tych tłumów rozjuszonych mar, z których niejedna wydawała mi się ślepa, Jezusa drżącego, przerażonego, jak gdyby ich broń rzeczywiście Go dosięgała, weń godziła i zadawała Mu rany. Chwiał się na wszystkie strony, to się podnosił, to znów upadał. A wąż, uwijający się pośród tej hordy, wciąż na nowo podszczuwał ich do wściekłości, bił ogonem na wszystkie strony, a kogo obalił lub chwycił w swe sploty, zaraz dławił, rozdzierał i pożerał. Zdziwiona tym wszystkim, otrzymałam objaśnienie, że te tłumy niezliczone, dręczące Jezusa, są to wszyscy ci, którzy w jakikolwiek sposób znieważają Zbawiciela, ukrytego prawdziwie, rzeczywiście i istotnie w Najświętszym Sakramencie z bóstwem i człowieczeństwem, z ciałem, krwią i duszą, pod postaciami chleba i wina. Rozpoznałam wśród tych Jego wrogów wszelkiego rodzaju profanatorów Najświętszego Sakramentu, tego żywego zadatku Jego nieprzerwanej, osobistej obecności w Kościele katolickim. W tych uosobionych marach widziałam najrozmaitsze rodzaje znieważania Najświętszego Sakramentu, począwszy od zaniedbania, nieuszanowania i opuszczenia, aż do wyraźnej pogardy, nadużycia i najohydniejszego świętokradztwa; począwszy od zwrócenia się ku bożyszczom światowym, ku pysze i fałszywej wiedzy, aż do błędnych nauk, niewiary, zaciekłego fanatyzmu, nienawiści i krwawych prześladowań. W tłumie tym znaleźć było można wszelkiego rodzaju osobniki, mianowicie ślepych, chromych, głuchych, niemych, a nawet dzieci nieletnie. Ślepych, którzy nie chcieli widzieć prawdy; chromych, którzy, widząc ją, nie chcieli przez lenistwo iść za nią; głuchych, którzy nie chcieli słuchać przestróg Pana i Jego gróźb; niemych, którzy nawet mieczem słowa nie chcieli walczyć za Niego; wreszcie dzieci w towarzystwie światowych, zapominających o Bogu rodziców i nauczycieli przesyconych rozkoszami świata, otumanionych czczym mędrkowaniem, ze wstrętem odwracających się od rzeczy Boskich, a ginących na zawsze z powodu ich braku. Widok dzieci w tym tłumie sprawiał mi największą przykrość, bo przecież Jezus tak kochał dzieci. Między nimi najwięcej było źle wychowanych i pouczonych ministrantów niegodnie służących do Mszy świętej, którzy nie czcili należycie Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Wina ich spadała po części na nauczycieli i niebacznych zarządców świątyń. Wreszcie z przerażeniem ujrzałam, że do znieważania Jezusa w Najświętszym Sakramencie przyczyniało się wielu kapłanów rozmaitych stopni hierarchii kościelnej, nawet takich, którzy sami mieli się za wierzących i pobożnych. Z wielu tych nieszczęśliwców wspomnę jeden tylko rodzaj. Byli to tacy, którzy wierzyli w obecność żywego Boga w Najświętszym Sakramencie, czcili Go i stosownie do tego nauczali lud, lecz z tej obecności Boga na ołtarzu niewiele sobie robili, a mianowicie nie starali się i nie dbali o pałac, tron, namiot, siedzibę i strój królewski tego Króla nieba i ziemi, to znaczy nie starali się utrzymać w porządku i schludności kościoła, ołtarza, tabernakulum, monstrancji żywego Boga, a także naczyń, sprzętów, ozdób, strojów, wszystkich w ogóle przyborów i rzeczy kościoła, który jest domem Bożym. Wszystko to pozostawiali ci kapłani w opuszczeniu na pastwę pyłu, rdzy, zbutwienia i wieloletniego niechlujstwa, a służbę Bożą, to znaczy obrzędy religijne, odprawiali od niechcenia i opieszale; choć więc jeszcze nie popełniali świętokradztwa, to jednak pozbawiali te obrzędy zewnętrznej godności i blasku Bożego. Nie było to zaś z powodu rzeczywistego ubóstwa, tylko ospałości uczuć, gnuśności, niedbalstwa, oddania się marnym rzeczom doczesnym, nieraz także samolubstwa i wewnętrznej śmierci duchownej; zaniedbanie takie widziałam nawet w kościołach zamożnych i dostatnich. Owszem, wielu było takich, którzy rozmiłowani w okazałości światowej, pousuwali najwspanialsze i najczcigodniejsze pamiątki dawnych pobożniejszych czasów, a zastąpili je czczym blichtrem. A to, co robili bogaci przez zbytek chełpliwości i pychy, naśladowali nierozumnie ubożsi z braku prostoty i pokory. Przyszedł mi zaraz na myśl nasz biedny kościółek klasztorny, w którym także stary, piękny ołtarz z kamienia przykryto drewnem naśladującym marmur, co mnie zawsze bardzo smuciło.


Te zniewagi Jezusa w Najświętszym Sakramencie zwiększało jeszcze wielu zarządców Kościoła, którym brakło na tyle poczucia sprawiedliwości i obowiązku, że ze Zbawicielem obecnym na ołtarzu trzeba przynajmniej dzielić się tym, co się ma, bo przecież On przez śmierć oddał się za nas cały i cały pozostawił nam siebie w Sakramencie Ołtarza. Widziałam nieraz, że pod tym względem lepiej się działo w mieszkaniach najuboższych niż w kościele, przybytku Pana nieba i ziemi. Jakże gorzko smuciła Jezusa, który siebie samego dał nam za pokarm, ta niegościnność i nieużyteczność. Jakież udręczenie sprawiali Mu tu w Ogrójcu ci wszyscy Jego niedbali słudzy! Przecież nie potrzeba na to bogactwa, by ugościć Tego, który wynagradza tysiąckrotnie nawet kubek zimnej wody podanej pragnącemu. A On sam jakże jest nas spragniony! Jakże więc ma nie narzekać, jeśli kubek podany Mu jest brudny, a woda ‒ pełna robactwa. Taka opieszałość stała się nieraz powodem zgorszenia dla słabych na duchu, przez to nieraz świątynie ulegały znieważeniu, a kościoły stały pustką; kapłani tacy popadali w pogardę, więc wnet też i w sercach wiernych Kościoła zagnieżdżały się brud i opieszałość. Widząc, w jakim zaniedbaniu pozostawiają kapłani tabernakulum na ołtarzu, i oni nie oczyszczali z brudu przybytku serca swego na przyjęcie weń Boga żywego. Ci więc niedbali, nierozumni kapłani byli przyczyną tego, że Chrystus musiał wchodzić do brudnych, grzechem skażonych serc. Gdy chodziło o przypochlebienie się książętom i dostojnikom świata, o zaspokojenie ich zachcianek i światowych planów, to tacy kapłani zawsze znajdowali czas, by zająć się tym gorliwie, a tymczasem Król nieba i ziemi leżał jak Łazarz przed drzwiami, łaknąc nadaremnie okruchów miłości, bo i tego Mu nie podano. Rany, które Mu zadaliśmy, przychodziły lizać psy, to znaczy wciąż upadający grzesznicy, którzy podobnie jak psy żarłoczne wyrzucają z siebie spożyty pokarm i znowu chciwie wracają do żeru.


Gdybym opowiadała cały rok, nie skończyłabym wyliczać tych wszystkich zniewag, jakie zadano i zadawać miano Jezusowi w Najświętszym Sakramencie. Jakaż więc boleść przejmowała Jezusa, gdy widział to wszystko, gdy poznawał jasno, jak ludzie odwdzięczą Mu się za Jego oddanie się dla nas i za nas. A te tłumy przyszłych Jego znieważycieli, stosownie do rodzaju przewinienia różną opatrzone bronią, rzucały się teraz na znękanego, strwożonego Jezusa, przygniatając Go do ziemi. Widziałam między nimi niegodne sługi Kościoła wszystkich stuleci, lekkomyślnych, grzesznych kapłanów, niegodnie sprawujących Mszę świętą i udzielających Najświętszego Sakramentu, a zarazem tłumy takich, którzy obojętnie lub niegodnie przyjmowali Najświętszy Sakrament. Mnóstwo było takich, dla których źródło wszelkiego błogosławieństwa, tajemnica Boga żywego, stała się słowem przysięgi lub przekleństwa w złości. Byli tam zaciekli żołdacy i słudzy szatana, którzy rozsypywali Najświętsze dobro, zanieczyszczali święte naczynia, poniewierali haniebnie, a nawet bezcześcili w strasznej szatańskiej służbie bożyszczom. Obok tych niesłychanych, brutalnych zniewag, były tu uosobione zniewagi Jezusa bardziej wyrafinowane, przebiegłe, a nie mniej ohydne. Było więc wielu takich, którzy przez zły przykład i zdradliwe nauki stracili wiarę w obietnicę obecności Jezusa w Najświętszym Sakramencie, więc też przestali czcić z pokorą obecnego tam Zbawiciela. Między nimi widziałam sporo grzesznych nauczycieli, zbłąkanych z drogi prawdy. Walczyli oni z początku ze sobą, lecz w końcu wspólnymi siłami uderzyli na Jezusa w Najświętszym Sakramencie Kościoła Chrystusowego. Widziałam, jak heretycy, ci naczelnicy sekt, obrzucali zniewagami kapłaństwo Kościoła, stawiali w wątpliwość i zaprzeczali obecności Jezusa w tajemnicy Najświętszego Sakramentu, tak jak On ją sam podał Kościołowi, a Kościół wiernie przechował. A przez swe krętackie wywody odrywali od serca Jezusa mnóstwo ludzi, za których przelał swą krew. Ach, straszny to był widok! Przed oczami miałam Kościół jako ciało Jezusa, którego pojedyncze członki złączone były Jego gorzkimi cierpieniami. A od tego żywego Ciała odrywały się całe kawały, boleśnie poranione i poćwiartowane; były to wszystkie owe kacerskie sekty i rodziny, i ich potomstwo odpadłe od społeczności Kościoła. Z jakąż boleścią niezmierną spoglądał za tymi odpadłymi członkami swego Ciała świętego i biadał nad nimi! On, który siebie samego oddał jako pokarm w Najświętszym Sakramencie, by rozproszoną i rozbitą na niezliczone cząstki ludzkość zebrać w jedno ciało Kościoła, swej oblubienicy, widział się teraz w tym ciele oblubienicy rozbitym i rozszarpanym przez złe owoce drzewa rozdwojenia. Stół zjednoczenia w Najświętszym Sakramencie, najwyższe dzieło Jego miłości, w którym na wieki chciał pozostać wśród ludzi, stał się przez fałszywych nauczycieli kamieniem granicznym, oddzielającym ludzi, i tu, przy świętym stole, gdzie żywy Bóg sam jest pokarmem i gdzie jedynie mogą się wszyscy łączyć w jedno ku zbawieniu, musiały się dzieci Jego oddzielać od niewiernych i zbłąkanych, by nie stać się winnymi cudzych grzechów.


W ten sposób całe narody odrywały się od serca Jezusa, tracąc uczestnictwo w całej skarbnicy łask pozostawionych Kościołowi. Jakże przykro było patrzeć, jak najpierw nieliczne jednostki oddzielały się od Ciała Jezusa i szły precz, a potem wracały, wzmocnione już jako całe narody; wszyscy ci odpadli od Kościoła, zdziczali i rozwścieczeni w niewierze, zabobonach, błędnych zasadach, pysze i fałszywej umiejętności światowej, poróżnieni w najświętszych uczuciach, stawali zrazu wrogo naprzeciw siebie, lecz wnet, złączeni w nieprzejrzane hordy, rzucali się z szałem na Kościół; a wśród nich uwijał się wąż, pobudzał do nowej wściekłości i między nimi samymi szerzył spustoszenie. Jezus zaś odczuwał to tak boleśnie, jakby własne Jego ciało darto w niezliczone strzępki. Widział i czuł w tym ucisku całe jadowite drzewo odszczepieństwa, z wszystkimi gałązkami i owocami mnożącymi się wciąż aż do końca dni, kiedy to pszenicę zbierze się do stodoły, a plewy rzuci w ogień.


Widok ten był czymś tak potwornym, okropnym, że podczas jego trwania postać mego niebieskiego Oblubieńca położyła mi rękę na piersi, mówiąc: „Nikt jeszcze tego nie widział, a i twoje serce pękłoby z przerażenia, gdybym go nie trzymał”.


I na samego Jezusa strasznie oddziałał ten widok. Krew spływała Mu w grubych, ciemnych kroplach po bladym obliczu, włosy, zwykle gładko przyczesane, pozlepiały się krwią, najeżyły i powikłały, a broda także była pokrwawiona i potargana. Po ostatnim obrazie, w którym dzikie hordy tak rozdzierały Jego ciało, wyszedł z jaskini, jakby szukając schronienia, i poszedł ku trzem Apostołom. Litość brała patrzeć na Niego. Szedł chwiejnie, zataczając się, jakby przywalony olbrzymim ciężarem; zdawało się, że lada chwila upadnie. Apostołowie nie leżeli na ziemi, jak za pierwszym razem, lecz siedzieli, oparłszy zakryte głowy na kolanach, jak to wedle tutejszego zwyczaju zwykli siedzieć ludzie w żałobie lub na modlitwie, ale i teraz zdrzemnęli się, pokonani smutkiem, trwogą i znużeniem. Gdy jednak Jezus, drżąc i stękając, zbliżył się ku nim, pozrywali się z ziemi. Ujrzawszy Go w bladym świetle księżyca, zgiętego, z zapadniętą piersią, z krwawym, bladym obliczem i potarganymi włosami, w postawie ku nim pochylonej, nie poznali Go w pierwszej chwili ‒ tak strasznie był zmieniony. Dopiero gdy załamał ręce, skoczyli ku Niemu i z miłością wielką podparli Go, by nie upadł. A Jezus w smutku wielkim oznajmił im, że jutro będzie zabity, że już za godzinę pojmą Go, zawloką przed sąd, będą dręczyć, wyszydzać, biczować, a wreszcie w okrutny sposób zabiją. Opowiedział im wszystko, co musi wycierpieć do jutra wieczoru, polecił im zarazem pocieszyć w smutku Najświętszą Pannę i Magdalenę. W ten sposób rozmawiał z nimi kilka minut, a właściwie sam mówił, Apostołowie bowiem ze smutku i przerażenia Jego wyglądem i słowami nie wiedzieli, co mówić i myśleć. Przypuszczali nawet, że może postradał zmysły. Jezus chciał wrócić do groty, ale nie miał już sił, więc Jan i Jakub odprowadzili Go tam i wrócili zaraz na swoje miejsce. Było to mniej więcej kwadrans po jedenastej. Tymczasem Najświętsza Panna przebywała w domu Marii Marka, także zdjęta wielką trwogą i smutkiem. Wyszedłszy z Magdaleną i Marią Marka do ogrodu, upadła tu na kolana na płycie kamiennej i skupiwszy się w sobie i zapomniawszy o całym otoczeniu, widziała tylko i czuła cierpienia swego Boskiego Syna. Już przedtem wysłała ludzi dla zasięgnięcia wiadomości o Nim, lecz nie mogąc się ich doczekać, sama teraz wyszła z Magdaleną i Salome i w wielkiej trwodze chodziła po dolinie Jozafata. Na twarzy miała zasłonę, co chwilę wyciągała ręce ku Górze Oliwnej, widziała bowiem w duchu Jezusa pocącego się krwią ze smutku i trwogi, więc chciała niejako otrzeć Mu oblicze swymi rękami. Dusza Jej rwała się gwałtownie ku ukochanemu Synowi, a On odczuwał tę Jej troskę, bo w chwilach takich także spoglądał w tę stronę, jakby szukając u Niej ratunku w swej dusznej trwodze. Ta Ich łączność duchowa przedstawiała mi się w widzeniu pod postacią promieni, które te dwie umiłowane dusze posyłały sobie nawzajem. I o Magdalenie pamiętał Jezus, odczuwał jej boleść, więc i do niej duchem zwracał się nieraz; wiedział, że po Matce ona kocha Go najbardziej, i dlatego polecił Apostołom pocieszyć ją. Jako Bóg widział On, jakie cierpienia czekają ją jeszcze i że już do swej śmierci nie obrazi Go żadnym grzechem.


W tym samym czasie, mniej więcej kwadrans po jedenastej, reszta Apostołów, to znaczy owych ośmiu, znowu zebrała się w altanie Ogrodu Getsemańskiego. Wzruszeni byli bardzo i zalęknieni i ciężko walczyli z opadającymi ich pokusami. Każdy z nich obmyśliwał dla siebie jakąś kryjówkę, a w duchu zadawał sobie z troską pytanie: „Co poczniemy, gdy Jego zabiją? Oto wyrzekliśmy się naszego mienia, opuściliśmy wszystko, a teraz biedacy, wystawieni jesteśmy na pośmiewisko świata. Zdaliśmy się całkiem na Niego, a On teraz sam jest taki bezsilny i przygnębiony, że daremnie szukać u Niego jakiejkolwiek pociechy!”. Zasiadłszy w altanie, rozmawiali długo, aż wreszcie sen ich zmorzył. Inni uczniowie błądzili także po okolicy i dopiero zasięgnąwszy wieści o ostatnich przepowiedniach Jezusa co do grożącego niebezpieczeństwa, prawie wszyscy cofnęli się do Bettage.


Jezus, powróciwszy do groty, rozpoczął na nowo modły. Przezwyciężył już odrazę swej natury ludzkiej do mąk, ale znużony bardzo walką i strwożony, tak się modlił: „Ojcze mój, jeśli taka jest Twoja wola, oddal to ode Mnie, lecz nie moja, ale Twoja wola niech się stanie!”.


Wtem rozstąpiła się przed Nim ziemia, w głąb której po świetlistej smudze wiodły schody do otchłani. W niej ukazali się Adam, Ewa, wszyscy Patriarchowie, sprawiedliwi rodzice Jego Matki i Jan Chrzciciel, wszyscy czekali z utęsknieniem Jego przybycia i wyzwolenia ich. Przeto serce Jego, miłością gorejące, wzmocniło się i pokrzepiło tym widokiem, gdyż to On przecie miał tym duszom tęskniącym za Niebem otworzyć je przez swą śmierć. On miał je wyprowadzić z więzienia tęsknoty do wiecznej szczęśliwości.


Po tych dziedzicach nieba ze Starego Zakonu, którym Jezus się przyjrzał z prawdziwym wzruszeniem, przeprowadzili przed Nim aniołowie orszak wszystkich przyszłych błogosławionych, którzy, łącząc swe walki duchowe z zasługami mąk Chrystusa, przez Niego mieli połączyć się z Ojcem niebieskim. Był to nieopisanie piękny, pokrzepiający na duchu widok, przywodzący Jezusowi na pamięć najskrytszą a niewyczerpaną moc zbawczą i uświęcającą czekającej Go śmierci odkupienia. Wszyscy przechodzili przed Jezusem podzieleni na grupy, stosownie do rodzaju i godności, strojni w cierpienia i dobre dzieła dokonane za życia. Szli więc Apostołowie, uczniowie, dziewice i niewiasty, wszyscy męczennicy, pustelnicy i wyznawcy, papieże i biskupi, wszyscy przyszli zakonnicy i w ogóle wszyscy, którzy mieli być zbawieni. Przystrojeni oni byli w zwycięskie wieńce swych cierpień i umartwień; rozmaitość kwiatów w wieńcach, kształt tychże, barwa, zapach i siła wynikała z różności ich cierpień i zwycięskich walk za życia, w których zdobyli sobie chwałę niebieską. Lecz całe ich życie i działalność, całe znaczenie i siła ich walk i zwycięstw, cały blask i świetność ich tryumfu, opierały się jedynie na połączeniu ich zasług z zasługami Jezusa Chrystusa. Wszystkich członków tego tłumnego orszaku łączyło wzajemne oddziaływanie, jakaś łączność ścisła panowała między nimi, a wszyscy czerpali z jedynej krynicy życia, z Najświętszego Sakramentu i męki Zbawiciela. Zjawisko to było dziwne i niewypowiedziane. Nic tam nie było przypadkowego; każda najdrobniejsza czynność, wygląd i strój, męczeństwo i zwycięstwo, wszystko na pozór tak różnorodne, łączyło się w jedną nieskończoną harmonię, w jeden zgodny akord. A jedność ta wszystkich najróżnorodniejszych rzeczy wypływa z barwnych promieni świetlnych jedynego słońca, z męki Chrystusa Pana, wcielonego Słowa, w którym jest życie, a życie jest światłem ludzi ‒ świecącym w ciemnościach, które nie mogą Go ogarnąć.


Tak z jednej strony patrzył Jezus na dusze sprawiedliwych w otchłani, z drugiej przesuwał się przed oczyma Jego duszy cały Kościół przyszłych świętych; z jednej strony widział tęsknotę Patriarchów, z drugiej zwycięski pochód przyszłych błogosławionych, a oba te widzenia uzupełniały się nawzajem i wyrównywały, otaczając jakby jedną wielką koroną zwycięską tchnące miłością Serce Zbawiciela. Dusza Jezusa, przyjąwszy na siebie wszelkie ludzkie cierpienia, czerpała z tego wzruszającego widoku moc i pokrzepienie. Ach! Tak dalece miłował Jezus swych braci, swe stworzenia, że nawet za cenę jednej jedynej duszy byłby chętnie wycierpiał całą mękę! Obrazy te przedstawiały się jako przyszłe, unosząc się ponad ziemią.


Lecz znikło to pocieszające widzenie, a nowe katusze zaczęły się dla Jezusa. W grocie pojawiła się wielka liczba aniołów i ci zaczęli Mu przedstawiać całą Jego mękę, począwszy od pocałunku Judasza aż do ostatniego słowa na krzyżu. Przesuwali obrazy nisko nad ziemią, bo też i męka miała się już niedługo zacząć, a każdy tuż przed Nim, by można było widzieć go wyraźnie. Było tam przedstawione wszystko, co widziałam nieraz, rozważając Mękę Pańską. A więc zdrada Judasza, ucieczka uczniów, szyderstwa i zniewagi przed Annaszem i Kajfaszem, zaparcie się Piotra, wyrok Piłata, wyszydzenie przez Heroda, biczowanie i cierniem ukoronowanie, wyrok śmierci, upadek pod ciężarem krzyża, spotkanie Najświętszej Panny i Jej omdlenie, wyszydzenie Jej przez oprawców, okrutne przybicie do krzyża, podniesienie krzyża, szyderstwa faryzeuszów, boleść Marii Magdaleny i Jana, przebicie boku, słowem wszystko, wszystko przesuwało się przed duszą Jezusa jasno i wyraźnie z wszystkimi szczegółami. Z lękiem i wzruszeniem Jezus oglądał wszystkie najmniejsze ruchy, słuchał wypowiadanych słów i odczuwał wszystko. Brał jednak chętnie te męki na siebie, poddawał się im chętnie z miłości ku ludziom. Najbardziej zasmucała Go konieczność sromotnego obnażenia na krzyżu, by zmazać nieczystość ludzi. Błagał, by mogło Go to ominąć, a przynajmniej, by pozostawiono Mu opaskę na biodrach. Rzeczywiście miał pod tym względem otrzymać pomoc, nie od krzyżujących Go, lecz od pewnego poczciwego człowieka. Tymczasem Najświętsza Panna chodziła wciąż jeszcze z dwiema świętymi niewiastami po dolinie Jozafata, wespół odczuwając w duchu żywo trwogę i smutek Syna swego w Ogrójcu. A Jezus nawzajem widział i czuł tę boleść i smutek Matki swej najświętszej. Po zakończeniu przedstawiania męki aniołowie zniknęli, zniknęły i obrazy, a Jezus upadł jak konający na twarz. Krwawy pot gwałtowniej jeszcze niż przedtem spływał z Niego, przeciekając nawet w niektórych miejscach przez żółtą szatę, w którą był ubrany. W grocie panowała teraz ciemność.


Wtem spłynął w powietrzu ku Jezusowi anioł, większy, o wyraźniejszych kształtach i bardziej do zwykłego człowieka podobny niż aniołowie poprzedni. Ubrany był w długą, powiewną suknię kapłańską, przybraną ozdobami w kształcie pędzla, przed sobą trzymał w rękach małe naczynie, podobne kształtem do kielicha używanego przy udzielaniu Komunii świętej. We wnętrzu tego kielicha unosił się mały, cienki, czerwonawo błyszczący kąsek owalnego kształtu, wielkości mniej więcej ziarnka bobu. Anioł unosząc się przed Jezusem w postawie poziomej, wyciągnął ku Niemu prawą rękę, a gdy Jezus się podniósł, podał Mu do ust ów błyszczący kąsek i dał Mu się napić ze świetlistego kielicha, po czym zaraz zniknął.


Jezus więc dobrowolnie wychylił kielich swych cierpień i otrzymał wzmocnienie na duchu, po czym pozostał jeszcze kilka minut w grocie na modlitwie dziękczynnej. Smutny był wprawdzie, ale już tak dalece nadnaturalnie wzmocniony, że bez trwogi i niepokoju mógł śmiałym krokiem pójść do uczniów. Blady był jeszcze i mizerny, ale postawa jego była już prosta, krok pewny. Chustką od potu Jezus osuszył twarz i otarł nią głowę; włosy były jeszcze mokre od potu i krwi i pozlepiane w kosmyki.


Wreszcie opuścił Jezus grotę. Na księżycu znać jeszcze było jak przedtem owe dziwne plamy i kółko, ale światło księżyca i gwiazd wydawało się już teraz naturalniejsze, nie takie jak przedtem, kiedy w grocie Jezusa przebywały te straszne trwogi.


Zbliżywszy się do Apostołów, Jezus zastał ich jak pierwszy raz śpiących na tarasie; spali w najlepsze, pozakrywawszy głowy. Wtedy rzekł Jezus do nich: „Nie czas teraz spać; wstańcie i módlcie się, gdyż zbliża się godzina, w której Syn Człowieczy wydany będzie w ręce grzeszników. Wstańcie i chodźmy naprzeciw! Patrzcie, zbliża się zdrajca. O, lepiej byłoby dla niego, gdyby się był wcale nie urodził!”. Apostołowie zerwali się i trwożnie rozglądali się wkoło, a Piotr po chwili namysłu zawołał gwałtownie: „Mistrzu, zawołam resztę naszych i będziemy Cię bronić!”. Wstrzymał go Jezus i pokazał im w pewnym oddaleniu w dolinie, jeszcze po tamtej stronie potoku Cedron, gromadę zbrojnych żołdaków, zbliżających się z pochodniami i powtórzył raz jeszcze, że jeden z nich zdradzi Go, co Apostołowie oczywiście uważali za niemożliwe. Spokojnie mówił Jezus jeszcze chwilę z Apostołami, powtórnie polecił im pocieszyć Najświętszą Pannę, a wreszcie rzekł: „Czas już iść naprzeciw; chcę bez oporu oddać się w ręce nieprzyjaciół”. Zaraz też wyszli wszyscy czterej z Ogrodu Oliwnego naprzeciw siepaczy, na drogę oddzielającą Ogrójec od Ogrodu Getsemańskiego.


Najświętsza Panna powróciła z doliny Jozafata do domu Marii Marka z Magdaleną i Salome. Towarzyszyło im kilku uczniów, którzy widzieli już orszak zbrojnych żołdaków i przybyli powiadomić o tym Maryję. Żołdacy, wysłani na pojmanie Jezusa, szli krótszą drogą, nie tą, którą szedł Jezus z wieczernika.


Grota, w której dziś Jezus cierpiał takie męki, nie była Jego zwykłym miejscem modlitwy na Górze Oliwnej. Była nim dalsza nieco grota, w której to w owym dniu, gdy przeklął drzewo figowe, modlił się w takim smutku z wyciągniętymi rękoma, wsparty o skałę. Na tym kamieniu zostały odciśnięte ślady Jego postaci i rąk, którym to śladom oddawano później cześć, ale nie wiedziano już na pewno, w jakich okolicznościach powstały. Nieraz widziałam takie odciśnięcia w kamieniu pochodzące od proroków Starego Testamentu, Jezusa, Maryi, niektórych Apostołów, ciała świętej Katarzyny Aleksandryjskiej na górze Synaj i kilku innych świętych. Ślady takie nie są nigdy głębokie, lecz troszkę niewyraźne, podobnie jak gdy naciśnie się czymś twarde ciało.



 

Źródło: "Pasja według objawień bł. Anny Katarzyny Emmerich", wyd. AA

Wstęp: Dorota Porzucek

24-Godziny-Męki-Pańskiej-za-Polskę-_baner.jpg
bottom of page