Trwający czas epidemii skłonił mnie do kilku refleksji. Niektórymi chciałabym się tu podzielić.
Zanim to zrobię, wrócę myślą do pewnych rekolekcji, w których uczestniczyłam przez trzy lata, oraz do słów – niemal proroczych – jakie na ich zakończenie w styczniu tego roku wypowiedział ich opiekun – ks. Darek Dąbrowski COr.
Formacja w szkole Maryi
Rekolekcje formacyjne odbywały się kilka razy w roku w kaplicy domu rekolekcyjnego księży filipinów na Świętej Górze w Gostyniu. Były one dla nas rzeczywiście realną formacją, a przy tym niezwykłą podróżą duchową szczegółowo zaplanowaną – jak mieliśmy przekonanie – przez samą Matkę Bożą, Świętogórską Różę Duchowną, która zaprosiła do siebie wybrane osoby, w tym kilku kapłanów oraz siostry zakonne.
Pierwszym „pretekstem” do naszych spotkań miała być postać i duchowość Alicji Lenczewskiej, która właśnie tutaj w Gostyniu przeżywała początki swojego nawrócenia. W tej samej kaplicy, w której my potem modliliśmy się, w roku 1985 Alicja w sposób mistyczny ujrzała Pana Jezusa, o czym wspomina w swoim dzienniku duchowym. I rzeczywiście – Alicja na wiele sposobów towarzyszyła nam, czy to przez liczne nawiązania prelegentów do jej pism, czy to przez uczestniczące w rekolekcjach osoby, czy to w końcu przez samych organizatorów będących jej przyjaciółmi zaangażowanymi w wydanie dzienników szczecińskiej mistyczki.
Atmosfera tych spotkań, także poza konferencjami i wspólnymi modlitwami, poznani ludzie, z którymi po wymianie paru zdań okazywało się mieć „przypadkiem” bardzo wiele wspólnego, wysłuchane świadectwa, zawarte przyjaźnie, święci i mistycy, którzy zaistnieli w naszym życiu… – wszystko to trudno opowiedzieć!
Ale to tylko jeden z aspektów tego czasu, bardziej zewnętrzny i zauważalny. W istocie wielu z nas miało poczucie, choć może nie do końca uświadomione, że Maryja formuje nas w swojej szkole – Arce, którą w wymiarze ziemskim stał się Gostyń, a duchowym – Jej Niepokalane Serce.
Tych lekcji w szkole Maryi przez te trzy lata odbyło się trzynaście. Piękna, maryjna liczba swoją drogą, i zupełnie nie zaplanowana!
Niestety, z powodu generalnego remontu domu rekolekcyjnego planowanego na wiosnę, musieliśmy zawiesić dalsze spotkania na czas nieokreślony. Niektórzy z nas byli i są nadal „dziwnie” mocno pewni, że rekolekcje nie będą już nigdy wznowione, a przynajmniej nie w takiej formie i miejscu jak dotychczas.
Na zakończenie ostatniego naszego spotkania, którego tematem było „Życie w Woli Bożej według pism Sł. B. Luizy Piccarrety”, ksiądz Darek powiedział do nas:
„Rekolekcje kończą pewien etap wyznaczony przez Wolę Bożą i to wymusza także przerwę techniczną na co najmniej rok.
Trzeba zatrzymać tak duże i liczne rekolekcje, w których uczestniczymy, co daje nam też dużo do zastanowienia, ponieważ jak sama nazwa wskazuje – formacja – to pójście do szkoły kiedyś musi się skończyć.
Była tu grupa ludzi, która gdzieś doświadczyła spotkania z Panem Bogiem, miłości, tego pierwszego zachwytu, ale potem – no właśnie – nie wystarczy żyć tylko zachwytem, trzeba to sobie mocno poukładać w głowie. Ugruntować w głowie, żeby moje życiowe decyzje wyrastały z dojrzałej wiary, gdzie nie muszę ciągle zadawać pytań, ale już znam odpowiedzi. I pewnie póki nie staniemy wobec takiej rzeczywistości, możemy zawsze sobie myśleć: „Ach, to przyjadę, zapytam”. I mamy taki zapas, że zawsze możemy to zrobić i nie wchodzimy nigdy w dojrzałe życie. A może właśnie dlatego, że jesteśmy teraz zmuszeni, aby przez rok się nie spotykać, to jest to czas, żeby ze szkoły wyjść w życie i zrobić staż. Staż, który Pan Bóg nam zgotuje i te życiowe sytuacje, w których każdy z nas się znajdzie, Kościół się znajdzie i świat się znajdzie.
Nauczyliśmy się tutaj wielu rzeczy i doświadczyliśmy duchowo różnych momentów, bardzo ważnych – zawierzenia Matce Bożej i Jej Niepokalanemu Sercu, powierzenia się Płomieniowi Miłości, zawierzenia się Woli Bożej i Bogu Ojcu. Tych rozważanych tematów było wiele i z każdym z nich związany był jakiś duchowy akt, o którym nawet jeśli my trochę zapomnieliśmy, to Pan Bóg nie zapomni i będzie nas w tym prowadził. Jestem o tym głęboko przekonany”.
Słowa księdza – o stanięciu świata, Kościoła i nas wobec nowej, nieznanej rzeczywistości, o stażu, który Pan Bóg nam zgotuje i potrzebie wejścia w dorosłe życie wiary – przypomniały mi się, co łatwo zrozumieć, właśnie teraz, kiedy z powodu epidemii koronawirusa niemal każda z dziedzin naszego życia została poddana modyfikacji lub ograniczeniom. Także zewnętrzne formy praktykowania naszej wiary.
Nie da się dorosnąć w wierze na zawołanie. To jest proces, który pewnie będzie trwał do końca naszego życia, ale takie chwile jak obecnie przeżywamy, bardzo ku temu sprzyjają. „I pewnie póki nie staniemy wobec takiej rzeczywistości, możemy zawsze sobie myśleć: „Ach, to przyjadę, zapytam”. I mamy taki zapas, że zawsze możemy to zrobić i nie wchodzimy nigdy w dojrzałe życie” – mówił ksiądz. I rzeczywiście, tak nam było dobrze, gdy, kiedy chcieliśmy, mogliśmy pojechać sobie na takie czy inne rekolekcje lub spotkanie modlitewne. A potem na następne i kolejne… Mamy to szczęście, że o każdej porze dnia i nocy możemy włączyć w Internecie konferencję, homilię lub jakiś filmik znanego ewangelizatora – wybór jest naprawdę spory. Ale może i to kiedyś nie będzie już możliwe? Co wtedy stanie się z naszą wiarą?
Trwając w tym komfortowym poczuciu bycia wiecznym studentem „nigdy nie wchodzimy w dorosłe życie”. Nie chodzi oczywiście o negację stałej, osobistej formacji duchowej, do której wszyscy jesteśmy zobowiązani, ale o wzięcie odpowiedzialności i zdanie egzaminu z tego, czego już się nauczyliśmy. A wielu z nas nauczyło się już przecież naprawdę sporo przez te lata, które upłynęły już może od naszego nawrócenia, przez dziesiątki wysłuchanych konferencji i kazań, przeczytanych książek, odbytych rekolekcji i przede wszystkim godzin, miesięcy i lat spędzonych na osobistej i wspólnej modlitwie. Czas już zacząć tę naukę na serio wdrażać w życie!
„Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew…”
Obecna sytuacja epidemii może okazać się prawdziwym egzaminem wiary odnośnie Eucharystii, który być może nie wszyscy zdadzą. Ale bez podjęcia wpierw walki o wiarę, możemy w ogóle nie zauważyć, że ten egzamin oblaliśmy. To nie jest walka z rządem i Episkopatem przeciwko narzuconym restrykcjom. To jest najpierw walka, a raczej usilne staranie o poznanie i trwanie w Prawdzie i Woli Bożej, ponieważ bez tego mogę żyć w przekonaniu, że najlepiej Bogu służę, podczas gdy jest zupełnie odwrotnie. Warto sobie tutaj zadać kilka pytań: Czy odczuwam potrzebę Eucharystii, kiedy nie mogę jej przyjmować? Jeśli nawet nie „odczuwam”, to czy wierzę naprawdę słowom Chrystusa, który mówi: „Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne”? (por. J 6, 54). Czy rezygnacja z Mszy Świętej jest rzeczywiście wyrazem miłości bliźniego i poszanowaniem V przykazania? Co z przykazaniem miłości Boga? Czy zbyt łatwo nie przyjmuję na siebie usprawiedliwienia w postaci dyspensy od uczestnictwa we Mszy Świętej, czy nie usprawiedliwiam się strachem? Każdy na te pytania powinien odpowiedzieć sobie sam, wołając do Boga o światło i rozeznanie.
Gdy jednak mam już wolę, że chcę realnie uczestniczyć we Mszy Świętej, a nie tylko oglądać jej transmisję, walczę też ze swoim lenistwem, zmęczeniem, aby może przyjść na Mszę dużo wcześniej i „załapać” się na – wcześniej piątkę, dziś już na szczęście większą liczę dozwolonych osób. Ostatecznie mogą mi zakazać zupełnie wstępu do kościoła i wtedy nie ma w tym mojej winy, że nie jestem na Mszy, ale przynajmniej nie przystaję na to, że jest to dla „mojego i innych dobra”, nie przyjmuję wewnętrznie takiego tłumaczenia i żyję pragnieniem jak najszybszego przyjęcia Ciała Pańskiego.
Nie lękać się niczego, trwać w wierze, z odwagą głosić Chrystusa
Postawa wobec Eucharystii to tylko jeden z punktów naszego egzaminu, ale nie jedyny. Inny powie nam, czy łatwo ulegamy lękowi, czy potrafimy zaufać i czy z odwagą dajemy innym świadectwo o Chrystusie.
Postawa lęku i strachu ujawniła się w ostatnich tygodniach, kiedy to niektóre wierzące osoby poczuły się zupełnie zagubione, a nawet mocno przerażone wobec sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Jest to oczywiście do pewnego stopnia zrozumiałe, ponieważ nie zawsze mamy wpływ na nasze emocje, jednak zawsze decydujące jest to, co z tym strachem zrobimy i czy w ogóle staramy się mu zapobiec. Nie chcę jednak takich osób piętnować, ale raczej dodać im odwagi!
Co robić zatem, aby nie ulec lękowi? Odpowiedziałabym, że nic więcej niż to, czego uczyliśmy się przez całe życie w naszej szkole wiary, i co sprawdzi się w każdej sytuacji, nie tylko w czasie epidemii. To, o czym dobrze już wiemy praktycznie od pierwszej Komunii Świętej. Teraz chodzi po prostu o trwanie w tym. Trwanie przy filarach naszej wiary z niewzruszoną wiarą, nadzieją i miłością. W Medjugorie Maryja podaje pięć takich filarów, nazywając je również pięcioma kamieniami, które pokonają szatana. Są nimi Eucharystia, spowiedź, Słowo Boże, post i modlitwa różańcowa. Tylko tyle i aż tyle. W jednym objawieniu Maryja powiedziała także, że nie trzeba mnożyć wielu modlitw (w domyśle – "lepszych" i "gorszych" na daną sytuację życiową czy chorobę), można po prostu stale odmawiać Różaniec.
Praktykując to wszystko z całą gorliwością na jaką nas stać, naprawdę nie mamy czego się bać, a jeśli nawet na początku będziemy czuć strach, to zostanie on nam szybko zabrany i zamieniony na ufność, pokój serca oraz odwagę, aby znieść wszystko, cokolwiek by na nas przyszło.
Podstawą tego wszystkiego musi być jednak głębokie zaufanie Bogu w tym, że On wie co robi i że bez Jego woli nawet włos z głowy nam nie spadnie. Czyż nie mamy wszyscy już od dawna wyuczone na pamięć (wyryte) słowa z Dzienniczka „Jezu, ufam Tobie!”, albo z księdza Dolindo „Jezu, Ty się tym zajmij”? Czas pokazać w praktyce, że wiemy, co to oznacza!
W swojej niedawnej homilii, ksiądz Darek porównał nasze zamknięcie w domach do zamknięcia Apostołów w Wieczerniku, którzy w obawie przed Żydami siedzieli tam niejako w „kwarantannie” przez 50 dni, przeżywając swój czas próby, lęku i odosobnienia. Ale potem, gdy przyszedł Duch Święty, ich serca były gotowe aby wyjść i z odwagą głosić Chrystusa, nawet z narażeniem życia. My też, po czasie zamknięcia wyjdziemy w końcu do świata. Co wtedy wyniesiemy z naszych domów? Czym będziemy mogli, jako chrześcijanie, podzielić się z tymi, którzy może nie mają tego przywileju wiary, bo nie spotkali nikogo, kto by im o niej opowiedział?
I wielu dziś też pyta, kiedy wrócimy do normalności? Ale co to znaczy wrócić do normalności? Czy do takiego świata jak do tej pory? Pełnego szalonego pośpiechu i gonitwy za niepotrzebnymi rzeczami i do – często – naszej letniości w wierze? Znam pewną osobę, która zawsze bardzo pragnęła stać się bardziej gorliwa w wierze, ale jakoś jej się to nie udawało. Jej gorliwość religijna bardzo wzrosła kiedy wprowadzono ograniczenie do 5 osób na Mszy Świętej. Doceniając znaczenie Eucharystii i w obawie, że mogliby jej w ogóle zakazać, zaczęła ona codziennie uczestniczyć we Mszy Świętej, chociaż kiedyś raczej tego nie czyniła. Przychodziła do kościoła dużo wcześniej i dzięki łasce Bożej zawsze udawało się jej być na Mszy. Niestety – paradoksalnie – jej gorliwość wobec codziennej Eucharystii nieco osłabła kiedy ostatnio dozwolono już na większą ilość osób w kościele, a więc kiedy nastąpił powrót do względnej „normalności”. Krytyczna sytuacja nie utrwaliła jeszcze tej dobrej postawy na stałe.
Pokutować za siebie i za innych
To chyba jeden z najtrudniejszych egzaminów – nie myśleć jedynie o swoim lęku, o swoich potrzebach, o swoim nawet przetrwaniu w czasie kryzysu ekonomicznego, który – jak mówią – nadchodzi, ale wyjść i umocnić innych, którzy są jeszcze bardziej zalęknieni. Umocnić także ich dusze poprzez modlitwę i pokutę za nich, którzy sami nie chcą pokutować ani się nawracać.
Tu chodzi najpierw o zdanie sobie sprawy, że nie przetrwanie fizyczne jest najważniejsze, ale zbawienie duszy.
Niekiedy ludzie wierzący, aby nie stracić pokoju ducha (świętego spokoju?), zamykają oczy na ostrzeżenia wielokrotnie już zapowiadanej kary mającej przyjść na świat – niejako „budzące zbyt duży lęk” – jakie daje nam Niebo w niektórych objawieniach Matki Bożej, nawet w tych uznanych przez Kościół. „Maryja nie straszy, nie chce wywoływać paniki”, „Lepiej skupić się na dobru, a nie na szukaniu wszędzie zła” – mówią. Tak, Maryja na pewno nie chce nas przestraszyć, czy jednak nie lepiej przestraszyć się na tym świecie, niż żyć w fałszywym poczuciu pokoju i boleśnie zdziwić się na tamtym świecie?
Być może też, jako ludzie wierzący, prowadzący regularne życie sakramentalne, nie odnosimy do siebie tych „strasznych wizji", wierząc że one nas nie dotyczą (czy tak jest w istocie, wie tylko Pan Bóg). „Bóg jest ponad całym złem”, „Bóg nie karze”, „On ze wszystkiego potrafi wyciągnąć dobro” – mówi się. To wszystko prawda, ale Bóg oczekuje też od nas konkretnej współpracy w Jego dziele!
Kto więc, jak nie my, ci „sprawiedliwi” (ale i grzeszni), ma się przejąć tymi ostrzeżeniami? Na kogo Matka Boża może liczyć? Ludzie, którym jest z Panem Bogiem „nie po drodze”, tym bardziej się tym nie przejmą. Komu Matka Boża w Fatimie pokazała straszliwą wizję piekła i śmierć wieczną grzeszników? Nie tym grzesznikom, ponieważ oni by to z miejsca wyśmiali lub ze strachu uciekli. Wybrała małe dzieci, o których wiedziała, że nie przelękną się tak okropnej wizji, jeśli tylko Ona będzie je podtrzymywała, i które zaprosiła do współpracy przy ratowaniu dusz.
Nie do czego innego i nas Maryja zaprasza, prosząc abyśmy nie ignorowali jej objawień, ale też nie ulegali lękowi, ponieważ Ona nas poprowadzi. Ostrzeżenia nie są nam dane po to, aby nas przestraszyć czy rozbudzić niezdrową sensację „co będzie?”, ale po to, aby rzeczywiście zmobilizować nas do gorliwszej modlitwy i pokuty za grzeszników, których wielka liczba ginie na wieki. Jeśli już coś ma nas przestraszyć, to los tych, którzy bez naszej pomocy pójdą do piekła. Od kiedy Matka Boża ukazała się pastuszkom z Fatimy, dzieci żyły już tylko dla tego jednego celu – ratowania grzeszników – przewyższając swoją gorliwością w pokucie wielu pobożnych i „utwierdzonych w wierze” dorosłych.
Mówiąc o trudnych rzeczach, które mają przyjść na świat, Maryja nie zostawia nas nigdy bez swojej matczynej pociechy. Daje nadzieję, że kary są warunkowe i mogą być złagodzone (ale zdaje się, że już nie odsunięte zupełnie), zależą od naszego zaangażowania w modlitwę i pokutę. Daje też więcej – obietnicę tryumfu Jej Niepokalanego Serca, odrodzenia Kościoła oraz ocalenia tych, którzy są Jej poświęceni, żyją w przyjaźni z Jej Synem, czyli trwają w łasce uświęcającej. Chodzi o ocalenie duszy oczywiście, ponieważ patrzymy na to w perspektywie życia wiecznego. I o to przede wszystkim należy się troszczyć! O nic innego nie mamy się lękać, będąc zamknięci w Niepokalanym Sercu Maryi jak w Arce.
A te "trudne rzeczy", czy jak kto woli "kara" Boża zapowiadana wiele razy, to też przejaw Miłosierdzia Bożego, który w ten ostateczny już tylko sposób może uchronić niektórych ludzi przed karą wieczną, czyli potępieniem. Dla wielu to cierpienie będzie łaską – która ich uratuje, jeśli ją przyjmą nawet w ostatniej chwili życia – a dla sprawiedliwych okazją do wyjednywania sobie zasług.
Myślę, że nadeszły czasy coraz większej polaryzacji postaw, opowiedzenia się po jednej lub drugiej stronie. Czasy dawania świadectwa heroicznej wiary pierwszych chrześcijan. Nie będzie można już pozostać letnim. „Bądź zimy albo gorący” – mówi Pismo Święte. To nasz dzisiejszy egzamin z wiary, którego nie możemy oblać. Stawką jest nie tylko nasze zbawienie ale i zbawienie wielu, wielu dusz, za które będziemy przed Bogiem odpowiadać. „Co zrobiłeś z wiedzą nabytą w twojej szkole wiary? Co zrobiłeś z talentami, które ci dałem? Zakopałeś, czy pomnożyłeś?” – zapyta kiedyś nasz Pan.