Przymierzałam się od dłuższego czasu do poruszenia delikatnej kwestii, jaką są koncerty w kościołach. Zdaję sobie sprawę, że to temat mocno drażliwy i łatwo narazić się tutaj na zarzut fanatyzmu i oszołomstwa. Spodziewam się zatem krytyki z różnych stron. Uważam jednak, że warto podjąć ten problem, nawet jeśli taka dyskusja nie ma w Kościele miejsca. Być może dzięki lekturze tego artykułu ktoś przynajmniej zauważy znaczenie tej sprawy.
Z jednej strony bowiem funkcjonuje długa już tradycja wykonywania muzyki sakralnej, liturgicznej w salach koncertowych, zupełnie poza kontekstem kultycznym. Została ona już dawno zawłaszczona przez tych, którzy z wiarą katolicką, czy chrześcijańską nie mają nic wspólnego, i jest potraktowana jako dziedzictwo kulturowe do pokazywania niczym obrazy sakralne w muzeach. Z drugiej strony czymś zupełnie zwyczajnym i powszechnym, oficjalnie dozwolonym przez przepisy kościelne, jest wykonywanie muzyki sakralnej w kościołach na zasadzie ogólnodostępnych koncertów.
Mamy zatem trzy możliwe sytuacje:
1. Koncert muzyki sakralnej w sali koncertowej;
2. Koncert muzyki świeckiej w kościele;
3. Koncert muzyki sakralnej w kościele.
Koncert muzyki sakralnej w sali koncertowej
Przypatrzmy się najpierw pierwszemu przypadkowi.
Niedawno znalazłam w sieci zdjęcie sali Galerii Sztuki Średniowiecznej Muzeum Narodowego, urządzonej na kształt wnętrza kościoła. Wchodząc do takiego pomieszczenia nie musimy klękać, bo nie ma tu prawdziwego tabernakulum z Ciałem Pańskim. Ostatecznie nie musimy także zachowywać nabożnego milczenia, bo to tylko muzeum, a nie prawdziwy Dom Boży. Jednak malowidła i rzeźby tam zgromadzone są prawdziwymi malowidłami i rzeźbami, stworzonymi na użytek sakralny i kiedyś jednak służyły kultowi Bożemu w jakimś kościele. Tutaj zostały użyte jako wyposażenie współczesnej świątyni sztuki.
Przyglądając się temu zdjęciu zauważyłam podobieństwo tej sytuacji do koncertu muzyki sakralnej wykonywanej w sali koncertowej i doszłam do wniosku, że sale koncertowe są takimi dzisiejszymi świątyniami sztuki. Zwłaszcza w epoce romantyzmu kult sztuki stawał w jawnej konkurencji wobec religii, a sale koncertowe realnie konkurowały z kościołami o rząd dusz. Dziś, w dobie całkowitego rozejścia się dróg piękna i sztuki współczesnej, wyznawców tej ostatniej jest już wąska grupa, raczej składająca się z samych specjalistów zajmujących się tą tematyką. Natomiast nadal wielu kompozytorów komponuje muzykę sakralną z przeznaczeniem jej nie jako towarzyszącą liturgii, lecz właśnie wyłącznie do sal koncertowych [1]. Z góry zatem założenie tych dzieł jest takie, że nie służą one kultowi Bożemu, lecz raczej kultowi sztuki. Kompozytor przecież zdaje sobie sprawę, że jego dzieło nie nadaje się do wykonania podczas liturgii, bo albo jest za długie, albo zbyt przeładowane, albo zbyt subiektywne. Ta ostatnia zwłaszcza cecha to również spadek po romantyzmie, który w centrum dzieła muzycznego postawił subiektywne doznania i emocje kompozytora.
Taką zupełnie nieużytkową muzykę sakralną tworzy się oczywiście pod szczytnymi hasłami poszukiwania sacrum w świecie profanum, a kompozytorzy mają się zapewne za wielkich konserwatystów ratujących pamięć o naszej tradycji i tożsamości. Czy jednak od takich koncertów przybędzie sacrum w świecie, czy od samego mieszania łyżeczką herbata staje się słodsza? Koncert muzyki sakralnej może ewentualnie dać jakieś wyobrażenie o dawno utraconym skarbie jedności kultu i piękna, kiedy to wszystkie ludzkie władze mogły być jednakowo zaangażowane i scalone, a także uniesione ku samu Bogu na wzór zawołania sursum corda.
O ile rozdzielenie tego, co duchowe, religijne, od tego, co świeckie i przyziemne, zaczęło się w kulturze wraz z przełomem nowożytnym (w średniowieczu w zasadzie ten rozdział nie istniał, np. forma dramatu liturgicznego była wkomponowana w liturgię i stanowiła jej integralną część), to jednak w muzyce ten podział na twórczość sakralną i świecką dokonał się znacznie później niż np. w teatrze. Barok jest epoką, w której funkcjonują formy muzyczne nie będące już integralną częścią liturgii (jak np. oratorium, czy protestancki Geistliche Konzerte [2]), jednak ich głównym celem jest rozbudzenie pobożności. Przedmiotem głębszych badań powinna być funkcja utworów religijnych w różnych czasach, wydaje się jednak, że zasadnicza zmiana w tym funkcjonowaniu nastąpiła w XIX wieku. Muzyce zaczęto wtedy nadawać niemalże religijny charakter i powoli przenoszono ją z kościołów do sal koncertowych [3]. Od tego czasu dokonuje się oddzielenie funkcji religijnej, kultycznej, czy nawet pobożnościowej muzyki, która jest przynajmniej formalnie muzyką religijną, sakralną, od jej roli czysto estetycznej. Pomysł koncertów muzyki sakralnej, czy to w salach koncertowych, czy w kościołach (poza liturgią) jest zatem wymysłem nowoczesności.
Koncert muzyki świeckiej w kościele
Drugi przypadek, który chciałabym rozważyć, to koncert muzyki świeckiej w kościele. Tu chyba sytuacja jest bardziej klarowna, nawet głos Kościoła jest w tej kwestii jasny. Instrukcja Kongregacji Kultu Bożego z 5 listopada 1987 r. O koncertach w kościołach, określa stanowczo, że niedopuszczalne jest pod żadnym pozorem organizowanie w kościele koncertu muzyki świeckiej:
Zasada, że kościół może być wykorzystywany do celów, które nie sprzeciwiają się świętości miejsca, stanowi kryterium pozwalające otwierać podwoje kościoła przed koncertami muzyki sakralnej lub religijnej bądź je zamykać przed muzyką innego rodzaju. Wszak najpiękniejsza nawet muzyka symfoniczna sama w sobie nie jest muzyką religijną. Takie określenie musi wyraźnie wynikać z pierwotnego przeznaczenia utworów muzycznych lub pieśni, a także z ich treści. Jest niezgodne z prawem wykonywanie w kościele muzyki, która nie zrodziła się z inspiracji religijnej i została skomponowana z myślą o określonych środowiskach świeckich, niezależnie od tego, czy jest to muzyka dawna, czy współczesna, czy stanowi dzieło reprezentujące najwyższy poziom, czy też posiada charakter sztuki ludowej. Jej wykonywanie oznaczałoby brak szacunku wobec świętości kościoła, a także samego utworu muzycznego, który nie powinien być wykonywany w niestosownym dla niego kontekście. [4]
Koncert muzyki sakralnej w kościele
Trzeci przypadek, czyli koncert muzyki kościelnej w kościele, jest jednak jeszcze bardziej skomplikowany niż dwa poprzednie. Niby wszystko do siebie pasuje: obiekt sakralny i muzyka sakralna. A jednak…
Szczególnym zaś przypadkiem jest specjalny gatunek koncertów, jakim jest rekonstrukcja. Bywają rekonstrukcje mszy lub innych nabożeństw, gdzie wszystko dzieje się według scenariusza, a jednak nie są one prawdziwą liturgią, nie ma w niej autentycznej modlitwy, sprawowania sakramentów. Najczęściej tego rodzaju rekonstrukcje odbywają się właśnie w kościołach. [5] Bywalcy koncertów wiedzą, że to jest pewien rodzaj teatru, nie musimy uczestniczyć w tym rekonstruowanym nabożeństwie, ani klękać, ani odpowiadać na wezwania itd. Całość bowiem jest to swego rodzaju spektakl, nabożeństwo wzięte w cudzysłów.
Można się oczywiście oszukiwać, że chodzi tutaj o to samo, o co chodziło w przypadku barokowej idei oratorium, a więc utworu muzycznego wykonywanego dla prywatnej pobożności, ale poza liturgią. Jednak w dobie całkowitej subiektywizacji pobożności [6], a z drugiej strony postawienia wszystkiego na głowie, a więc gdy piękno jest wyparte z liturgii, czy nie chodzimy przypadkiem na te koncerty w poszukiwaniu tego, czego obecnie nam liturgia nie daje, czyli po namiastkę “duchowych doznań”? Koncerty, choćby najbardziej uduchowione, nie są prawdziwą służbą Bożą, są próbą wskrzeszenia nastroju, uczuć i emocji towarzyszących sprawowaniu kultu Bożego, o paradoksie, poza tym kultem. Tymczasem prawdziwą służbę Bożą sprawuje się zaś tylko i wyłącznie w liturgii, w której, przez jej opłakany stan estetyczny, bardzo trudno o wywołanie tych uczuć.
Mamy tu do czynienia z taką sytuacją, w której jest to zwyczaj powszechny, dla nikogo nie jest to nic nowego, ani niezwyczajnego, do tego jest on obwarowany przepisami kościelnymi, co potęguje wrażenie, że wszystko jest w najlepszym porządku. Wszyscy jesteśmy z tym oswojeni i nikt nie widzi i nie czuje w nim nic niestosownego. Sama uwielbiam koncerty muzyki kościelnej, zarówno w salach koncertowych jak i w kościołach. Jednak powszechność danego zła nie sprawia przecież, że ono tym złem być przestaje.
Chciałabym zaznaczyć, że nie chcę nikogo oskarżać, ani tych, którzy wykonują muzykę kościelną w ten sposób, ani tych, którzy jej słuchają, ani tych, którzy organizują całe festiwale jej poświęcone, ani tych, który w nich biorą udział. Moim celem jest tylko zwrócenie uwagi na to, że tkwiąc wewnątrz pewnej sytuacji czasem trudno jest zobaczyć jej wewnętrzną sprzeczność i konflikt, aby to zobaczyć trzeba na chwilę stanąć obok i zobaczyć cały układ odniesień z boku.
Z analizy dokumentu Instrukcji Kongregacji Kultu Bożego O koncertach w kościołach wynika, że problem koncertów w kościołach wcześniej zupełnie nie występował. Jest to dla Kościoła powszechnego sytuacja nowa, a w ostatnim czasie szczególnie nasilająca się i właśnie to nasilenie stanowi bezpośrednią przyczynę wydania tego dokumentu. Kościół musiał zająć jakieś stanowisko wobec tego zjawiska, a także określić ramy, w jakich będzie ono tolerowane.
Sytuacja ta zaś, jak dokument ten wskazuje, jest wynikiem dwóch sprzecznych ze sobą przesłanek, wynikających z kolei z zaleceń Konstytucji o liturgii: jedna przesłanka mówi o tym, że niektóre utwory muzyki sakralnej nie nadają się z „obiektywnych powodów” do wykonywania w liturgii:
Muzyka sakralna, czyli skomponowana dla celów liturgicznych, która z przyczyn obiektywnych nie może być wykonywana podczas nabożeństwa, a także muzyka religijna, to znaczy oparta na tekstach biblijnych lub mszalnych, bądź odnosząca się do Boga, Najświętszej Panny, świętych czy Kościoła, może być wykonywana w świątyni poza obrzędami liturgicznymi. Utwory organowe i inne, zarówno wokalne, jak instrumentalne, mogą służyć i sprzyjać pogłębianiu pobożności i ducha religijnego. [7]
Druga przesłanka dotyczy soborowego zalecenia troskliwego przechowywania skarbca muzyki kościelnej:
Należy tu podkreślić pozytywną rolę tak wokalnej, jak i instrumentalnej muzyki sakralnej. Pod pojęciem muzyki sakralnej rozumiemy taką „muzykę, która służy sprawowaniu kultu Bożego i jako taka odznacza się charakterem sakralnym i łagodnością form”. Kościół uważa ją za „skarbiec nieocenionej wartości wybijający się ponad inne sztuki” i przyznaje jej „służebną funkcję (…) w liturgii”. Zaleca także, aby ów skarbiec „z największą troskliwością zachowywać i otaczać opieką”. [8]
Przyjrzyjmy się obu przesłankom: pierwsza w zasadzie nie jest nigdzie w dokumentach soborowych zapisana, wynika ona raczej z efektu późniejszej reformy soborowej, która zmieniła na tyle układ mszy, że niektóre propria po prostu z nowego układu mszy wypadły. Ostatecznie można by je wykonać, np. przepisy dozwalają wykonywać graduał zamiast psalmu, jednak są to jakieś tylko wyjątkowe przypadki. Do tych „obiektywnych powodów” należy także liturgiczna praktyka, czyli unikanie utworów długich z bardzo prozaicznej przyczyny: nie pasują one do rytmu i dramaturgii nowej mszy. Dawna muzyka liturgiczna pisana była do dawnego schematu mszy, długość utworów dopasowana była do ich właściwego miejsca w liturgii. Podobnie jest też z charakterem tych utworów, bardzo często się zdarza, że dawny utwór nie tylko nie pasuje do nowej Mszy długością, ale również charakterem.
Uważa się, również mylnie, że Sobór ponad wszystko zaleca, aby wszystkie części Mszy były śpiewane przez wszystkich wiernych. Powoduje to unikanie utworów wykonywanych przez chór, o wysokim stopniu trudności, gdyż rzekomo wyklucza to ogół wiernych z uczestnictwa w liturgii.
Przesłanka druga, zresztą wzięta dosłownie z soborowej Konstytucji o liturgii, została błędnie zrozumiana. Owszem, Sobór zachęca do troskliwego zachowywania i otaczania opieką skarbca muzyki kościelnej, nigdzie jednak nie mówi, że ma się to dokonywać poza liturgią. [9]
Zatem system dopuszczający koncerty muzyki kościelnej w kościołach jest sposobem bohaterskiego pokonywania problemów wytworzonych przez samego siebie. Skoro należy troskliwie zachowywać skarbiec muzyki kościelnej, a jednocześnie nie da się jej wykonywać w liturgii, to należy dopuścić wykonywanie jej na koncertach. Błąd tkwi w obu przesłankach: ani Sobór nie zalecał trzymania skarbca muzyki kościelnej poza nawiasem liturgii, ani nie sugerował, że dawna muzyka liturgiczna, chociażby chorał gregoriański, nie nadaje się do wykonywania w liturgii. Przeciwnie, jak wszyscy wiemy, Konstytucja o liturgii nazywa chorał gregoriański muzyką własną Kościoła rzymskiego [10].
W ramach bohaterskiego pokonywania tych przeciwności, które samemu się wygenerowało, Instrukcja Kongregacji Kultu Bożego wymienia szczegółowe warunki, pod którymi koncerty muzyki sakralnej mogą się w kościołach odbywać. Należą do nich:
- złożenie wniosku o zezwolenie do miejscowego ordynariusza;
- ustalenie szczegółów koncertu z proboszczem;
- wstęp powinien być bezpłatny;
- odpowiedni strój i zachowanie zarówno wykonawców jak i słuchaczy;
- muzycy nie powinni występować w prezbiterium, a Najświętszy Sakrament powinien być przechowywany w przyległej kaplicy lub innym miejscu stosownie przyozdobionym;
- prezentacja i komentarz do koncertu powinien służyć głębszemu zrozumieniu muzyki i duchowemu uczestnictwu;
- organizatorzy winni złożyć na piśmie oświadczenie o odpowiedzialności cywilnej, pokrycia kosztów, uporządkowania budynku i naprawienia ewentualnych szkód [11].
Wygląda więc na to, że obecna sytuacja z koncertami muzyki kościelnej w kościele, będącymi czymś w rodzaju prezentowania muzyki, która powinna być użytkowa, przypomina pokazywanie okazów martwych zwierząt zanurzonych w formalinie. Co więcej, powstają rozmaite zespoły muzyki dawnej, ba, samego chorału gregoriańskiego, które szczycą się niezliczonymi nagrodami zdobytymi w międzynarodowych konkursach zespołów wykonujących chorał. Jednocześnie wcale nie zajmują się wykonywaniem tej muzyki podczas liturgii, a jeśli już robią to, to tylko w wyjątkowych przypadkach.
Osobliwy paradoks, będący również wynikiem tych sprzecznych ze sobą i błędnych przesłanek, stanowi jednoczesne oburzanie się na „koncertowanie” podczas Mszy (efekt “koncertowania” jest tak naprawdę wynikiem braku kompatybilności pomiędzy dawną muzyką i nowym rytem, nastawionym przede wszystkim na mówienie, a nie na słuchanie), przy jednoczesnym niedostrzeganiu w koncertach w kościele niczego złego.
Dodać należy, że sam zwyczaj umieszczania skarbów muzyki kościelnej poza nawiasem liturgii nie byłby jeszcze takim skandalem, gdyby jednocześnie muzyka użytkowa liturgiczna, czyli codzienna tzw. „oprawa muzyczna” liturgii [12] była na wysokim poziomie artystycznym. Dopiero ten rozdźwięk pomiędzy nieużywaną muzyką-„eksponatem muzealnym”, a żenująco zgrzebną i często niemal infantylną muzyką liturgiczną dominującą w naszych kościołach jest prawdziwym skandalem. Nie zgadzam się stanowczo z argumentem, że Pan Jezus sam chciał narodzić się w ubogiej i zgrzebnej stajence, więc niech i teraz towarzyszy mu zgrzebność w świątyniach.
Kard. Ratzinger w swoich analizach dotyczących fatalnego stanu muzyki kościelnej wskazuje na źródło tego kryzysu jakim jest współczesny ikonoklazm. Bardzo łatwo można się przecież dbałością o piękno liturgii i muzyki narazić na zarzut bałwochwalstwa. Słyszałam już takich co wołali w trosce o czystość kultu: „Panem jest Jezus, reszta to kultura!”. Odrzucają oni w ten sposób to, co uznają za zbyt cielesne, a więc język Tradycji, język dogmatów, język liturgii, wreszcie szatę zewnętrzną, czyli sztukę i muzykę kościelną.
W ten sposób nieświadomie powielają model protestancki, w ramach którego zrodziła się zasada solus Christus. Pierwotnie była skierowana przeciwko kultowi świętych, głównie zaś przeciw kultowi NMP. Obecnie odradza się ona w łonie samego Kościoła katolickiego, ale już w nieco zmodyfikowanej postaci, mianowicie odrzuceniu cielesności Kościoła. Teraz więc solus Christus - przeciwko Kościołowi widzialnemu, cielesnemu. A przecież credo in unam, sanctam, catholicam et apostolicam Ecclesiam - ten konkretny, cielesny, ten zanurzony w kulturze, a nie tylko w samą ideę Kościoła. Św. Paweł zaś pisze w Liście do Efezjan:
Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz każdy je żywi i pielęgnuje. [13]
Podobnie my postępujemy w dziwnym szale samozniszczenia, nie chcąc dbać o cielesny wymiar Kościoła, a wręcz usiłując ten wymiar zepchnąć do sfery wstydliwej, a sam szacunek i umiłowanie materialnej strony kultu Bożego utożsamiamy z bałwochwalstwem.
To przedziwne rozdzielenie celu kultycznego muzyki oraz jej celu estetycznego przywodzi inne współczesne rozdwojenie, mianowicie rozdzielenie aktu małżeńskiego od jego celu prokreacyjnego. O tyle analogia wydaje się tutaj trafiona, że jest to podobny problem, z którym tak bardzo się oswoiliśmy, że również nie widzimy w nim niczego niewłaściwego. Ten rozdział jest również efektem ostatnich czasów. Podobny wydaje się także stan wzburzenia emocji u rozmówców, którym usiłuje się naświetlić to rozdzielenie w obu sferach.
Bardzo trafnie zdiagnozował to rozdzielenie Abp Fulton Sheen:
Podstawowa zasada kontroli narodzin jest błędna. Jest ona gloryfikacją środków i pogardą dla celu; zgodnie z tą zasadą przyjemność, która jest środkiem prokreacji, jest dobra, lecz same dzieci dobre nie są. Innymi słowy, zgodnie z logiką, filozofia kontroli narodzin ma skazywać nas na świat, w którym drzewa zawsze kwitną, ale nigdy nie wydają owoców, świat pełen drogowskazów, które prowadzą donikąd. W tym wszechświecie każde drzewo byłoby nieurodzajnym drzewem figowym i z tego powodu ciążyłoby nad nim Boskie przekleństwo. [14]
Podobnie jest z tym rozdzieleniem w muzyce, chcielibyśmy tylko uniesień estetycznych w muzyce, nie łącząc ich naturalnie z czcią oddawaną Bogu. To nie ułatwia przecież sprawy, która sama w sobie jest już dość skomplikowana. Św. Augustyn (któremu nie śniło się, że kiedyś muzyka sakralna będzie wykonywana zupełnie poza kontekstem liturgicznym) widział ten problem, że człowiek potrafi się zatrzymywać na fizycznym pięknie muzyki kościelnej i nie wznosi się dzięki niej ku samemu Bogu, tylko pozostaje wyłącznie na poziomie jej piękna zmysłowego.
O ile wyjaśniałam już w innych tekstach, że obawy św. Augustyna były zbyt purytańskie, bo samo piękno w liturgii nie może przesłaniać Boga będącego samym Pięknem, wręcz przeciwnie, ono właśnie ku Bogu przyciąga, to w tej dziwacznej sytuacji, której jesteśmy świadkami i uczestnikami, obawy św. Augustyna stają się rzeczywistym zagrożeniem. Oto w samym budynku kościoła stajemy się uczestnikami obrzędu nie mającego nic wspólnego z kultem Bożym, choć mającego pewne cechy liturgii. Pytanie jest tylko takie: co w tej liturgii jest czczone, czy nie samo piękno? Słowa św. Augustyna nabierają tutaj aktualności:
Poczytuję to jednak sobie za karygodny grzech, ilekroć się tak zdarza, że bardziej mnie porusza sam śpiew niż to o czym się śpiewa. W takich wypadkach lepiej by było, gdybym nie słyszał śpiewu. [15]
Dodajmy też to rozróżnienie, że czym innym jest zachwyt muzyką kościelną wykonywaną w liturgii, uczestniczymy bowiem wtedy w służbie Bożej na zasadzie współuczestnictwa wespół z aniołami – w niebieskiej liturgii, nawet jeśli z powodu naszej niedoskonałości nie w pełni zaangażowani wszystkimi władzami, to jednak oddajemy w ten sposób chwałę Bogu. Czym innym jest zaś wykonywanie tej samej, przepięknej muzyki kościelnej poza liturgią, w Domu Bożym, która, nie da się tego ukryć, służy w tym momencie wyłącznie celom estetycznym, a przecież jej pierwotne przeznaczenie było znacznie głębsze. Jednak cały skandal ten sytuacji leży w całkowitym pominięciu głównego Adresata tej muzyki i Głównego Gospodarza świątyni.
To oczywiście dramat i rozdarcie dzisiejszych katolików, którzy najczęściej nie mają możliwości usłyszeć tej muzyki w liturgii, bo z oczywistych powodów nie da się jej tam usłyszeć. Dlatego powtarzam: nie oskarżam nikogo.
Rozpatrując zjawisko koncertu muzyki sakralnej w kościele na zasadzie analogii z aktem małżeńskim, ale według tropu, który rozwija Fabrice Hadjadj, w ramach demaskacji postępującego odcieleśnienia ludzkiej kultury, dojdziemy do wniosku, że tak jak akt małżeński w oderwaniu od swojego celu prokreacyjnego jest wyparciem cielesnych skutków tego aktu, a więc wyparciem w ogóle cielesnej natury człowieka, tak muzyka kościelna w oderwaniu od swojej funkcji kultycznej i liturgicznej staje się również takim obrazem kultu odcieleśnionego. Oto liturgia bez swojego „przedmiotu”, bez swojego Ciała, czyli Ofiary, którą się przecież w liturgii spełnia. My się wcale podczas takiego aktu nie staliśmy Ciałem, bo ofiary nie było, a mimo to wszyscy wychodzimy z tego wydarzenia z poczuciem zaspokojenia „duchowego”.
Proszę nie gorszyć się tym przyrównaniem Eucharystii do aktu małżeńskiego, to właśnie mistycy mówią, że Ofiara Eucharystyczna jest jakby łożem małżeńskim, w którym dokonuje się największa tajemnica naszego zjednoczenia z Chrystusem, wszak w Eucharystii obcujemy z Nim cieleśnie!
Wracając więc do kwestii muzyki kościelnej i koncertów: co w tej sytuacji robić? Dobrym przykładem tego w jakim kierunku powinny iść zmiany, jest wprowadzony w ostatnich latach na festiwalu „Pieśń naszych korzeni” w Jarosławiu zwyczaj uczestnictwa gwiazd festiwalowych we mszy w charakterze kantorów, organistów, chóru itd. W ten sposób organizatorzy festiwalu odrobinę przesunęli punkt ciężkości z samych koncertów na liturgię mszy. Formuła zaś festiwalu to oczywiście zupełnie inny problem. Jednak wszyscy ci, którzy zamierzają zorganizować koncert muzyki kościelnej w kościele, powinni się najpierw zastanowić, czy nie lepiej by było znaleźć sposób na prawdziwą mszę czy nabożeństwo z tą samą piękną muzyką, której chciałoby się posłuchać na koncercie. Jeśli zaś nie pasuje ona do nowej Mszy np. z racji długości poszczególnych utworów – to postarać się o możliwość odprawienia Mszy w starszym rycie. Wtedy wszystko będzie na swoim miejscu.