Czcigodna Matko Generalna!
Pół roku już upłynęło od chwili, kiedy Czcigodna Matka poleciła mi napisać mój osobisty pamiętnik. Lecz gdyby mi dobroć Boska nie udzieliła szczególnej pomocy, to sama nigdy nie zdołałabym pokonać wewnętrznych trudności i niechęci, jaką miałam w duszy odnośnie do danego mi polecenia.
Przy każdym osłabieniu fizycznym lękałam się, by nie umrzeć w nieposłuszeństwie, ale gdy mi Ojciec Duchowny Matlak radził wykonać polecenie Najdroższej Matki, to wówczas – jak mniemałam – słuszny mój upór wzrósł do bezmiaru. Wreszcie po tak długim strapieniu przysłał mi Bóg swoją pomoc w osobie Czcigodnego Ojca Skoczenia TJ, który chcąc moją duszę jak najrychlej uspokoić, wyznaczył mi termin do napisania choć pewnej części pamiętnika. Niestety, wbrew temu poleceniu jeszcze większa niechęć mnie opanowała i zdawało mi się, że najlepiej będzie opuścić najbliższą spowiedź, aby więcej nie mówić o tej sprawie.
Próbowałam jednak we wtorek przełamać swoją wolę, ale mi się to nie udało, bo umysł mój był zupełnie jakby nieczynny. Otoczyła moją duszę gruba ciemność i nieczułość na rzeczy Boże – mogłam jedynie płakać, ale i to nie przynosiło mi żadnej ulgi. W środę podczas Mszy Świętej odmawiałam bolesną część różańca św., ale chłód i niechęć wewnętrzna wcale nie przestały mnie dręczyć, choć starałam się uspokoić za wszelką cenę wzburzonego ducha. Lecz miłosierdzie Boże jest niezgłębione – oto zaraz po Podniesieniu ogarnęła duszę moją żywa obecność Pana i te usłyszałam słowa: „Patrz, oto Ja z nieba zstępuję na słowa kapłana, a ty czemu nie słuchasz kapłana? Jakież jest podobieństwo twoje ze Mną?”.
Ujrzałam jasno prawdę. Poznałam w tejże chwili tę wielką godność i jakby wszechmoc, jaką kapłani mają z woli i wszechmocy Boga. Nim zdołałam ochłonąć z bojaźni, poznałam jeszcze i to, że sama nawet Komunia Święta staje się dla człowieka źródłem wszelkich łask jedynie na mocy spełnienia aktu Woli Bożej.
Nie wiem, czy jasno wyraziłam to zrozumienie, ale zdaje mi się, że tak się rzecz ma: „Na nic przydałoby się to, gdyby człowiek pragnął posiąść Boga, a Bóg nie chciałby posiąść człowieka”.
Matko Czcigodna, po tym oświeceniu wezbrała moja dusza aż po brzegi gorącą miłością i ochotą pełnienia Woli Bożej, choćby za cenę największej ofiary, a nawet i życia. Dusza moja, acz grzeszna bardzo, jednym aktem miłości wołała do Boga, czując się w Nim zupełnie pogrążoną: „Panie, co chcesz abym czyniła?”. Utrapienie znikło w jednej chwili, jakby mgła pod promieniami słońca, a pokój cichy i wdzięczność głęboka zalały obficie mój umysł i serce. O, jak słusznie napisał św. Paweł Apostoł: „Bez łaski Bożej nikt nie wymówi nawet Imienia Jezus”. Dziś [29 marca 1944 r.] bowiem, gdy mi jest dana łaska od Ojca światłości, zabrałam się z całym zapałem do pisania pamiętnika, a wykonanie aktu posłuszeństwa jest mi nader miłe.
Wprawdzie nie mam wiele co pisać o sobie, bo życie moje przedstawia smutny, kontrastowy obraz. Oto ze strony Pana Boga spłynął ku mnie z nieba nieprzerwany łańcuch rozmaitych łask i darów, a z mojej strony wzniósł się do Tronu Boga cały rój grzechów i niewierności, które niby zatrute osy tak boleśnie raniły Najczulsze Serce wiekuistej Miłości.
Matko Czcigodna, przyznaję się szczerze, że dusza moja wcale nie jest podobna do tych szczęśliwych ludzi, których dusze wyglądają przed Bogiem jak kwiecista łąka w maju – niestety, jam przekroczyła wszystkie przykazania Boskie i kościelne, a to jeżeli nie uczynkiem, to na pewno myślą.
Dlatego pragnę bardzo każdą literką, jaką w tym pamiętniku kreślę, uczcić nieskończone miłosierdzie Boskie, które z czułością matki pochyliło się w przepaść mojej nędzy i wyprowadziło mnie na jasne szlaki świętej miłości. Zatem wierzę mocno, że Bóg mnie miłuje, ufam łasce Chrystusowej, że Boga posiądę na wieki, aby w pełni miłości wśród mieszkańców nieba uwielbiać Trójcę Przenajświętszą i kochać Matkę Niepokalaną przez wieczność bezkresną.
(...)
Otóż przyszłam na świat 24 czerwca 1905 roku we wsi Bąków, z rodziców: Jerzego Babiaka i Katarzyny z Kowalskich. Ochrzczono mnie w kościele parafialnym w Rozwadowie, dając mi za Patronkę św. Zofię. Opowiadano mi często, że jak mnie po urodzeniu włożono do pierwszej kąpieli, to ja zamiast płakać, jak to zwykle czynią niemowlęta, parokrotnie śmiałam się z całą radością w głosie; co słysząc owa pani, co matce usługiwała, zdziwiła się bardzo i rzekła: „Na litość Boską, setki dzieci już widziałam, a jeszcze mi się coś podobnego nie zdarzyło – to jakaś dziwna istota, zwróćcie uwagę na to dziecko w dalszym życiu”. Jednak do dziś nic nadzwyczajnego we mnie się nie znalazło, oprócz tej wielkiej łaski Bożej, że jestem zakonnicą. Poza tym życie moje obfituje raczej w cierpienia, aniżeli w uśmiechy, więc radość moja po przyjściu na świat była zapewne wywołana zwykłą przyczyną psychiczno-fizyczną, której trudno dociec.
W pierwszym roku życia byłam dość wątłą istotą, czym się rodzice bardzo martwili, bo przede mną zmarło pięcioro rodzeństwa, więc lękano się, że i ja pójdę za nimi. Powoli jednak przyszłam do zdrowia i zaczęłam się normalnie rozwijać. Świadomość moja rozbudziła się dość wcześnie, bo dobrze pamiętam chwile, jak mnie noszono na rękach lub pobyt swój w kołysce, gdy jeszcze zupełnie nie mogłam chodzić. Przypuszczam, że mogłam wówczas mieć najwyżej półtora roczku. Pamiętam jednak, że codziennie, leżąc lub siedząc w kołysce, bawiłam się obrazkami, bo nic innego nie mogło mnie uspokoić w płaczu, jedynie obrazki, których mi moja mamusia z największą chęcią dostarczała. Setki razy oglądałam je na nowo, całowałam święte postacie i czułam do tych namalowanych Osób to samo, co do swojej żywej mamy.
W krótkim czasie zainteresowałam się także obrazami wiszącymi na ścianie, szczególnie obrazem Pana Jezusa Milatyńskiego. Nie mogłam wtedy jeszcze dobrze mówić, ale za to dobrze słyszałam i rozważałam to, co mi powiedziano. Gdy tak pewnego razu trzymałam oczęta utkwione w obrazie Zbawiciela, zwróciła na to uwagę moja mamusia, przyszła do mnie i powiedziała, że na tym krzyżu wisi Bozieńka, Pan Jezus, który mnie bardzo kocha, i że to Żydzi przybili Go do krzyża. Pamiętam doskonale, że pierwszym moim cierpieniem duchowym była ta straszna wiadomość, że Żydzi przybili Pana Jezusa do krzyża. Nic nie mówiłam do matki, tylko się rozpłakałam i w dalszym ciągu patrzyłam na Ukrzyżowanego i z wielkim żalem myślałam, jak bardzo Pan Jezus cierpi, jak Go bolą te rany i czemu Krew tak płynie. Mamusia mnie uspokajała jak mogła i wskazała mi drugi obraz, jak Matka Najświętsza pieści Boskie Dzieciątko, że Panu Jezusowi jest dobrze u swojej Mamusi. Mówiła, lecz mnie już nic pocieszyć nie zdołało, bo odczuwałam w sobie cierpienia Najsłodszego Pana Jezusa Ukrzyżowanego, choć sama fizycznych cierpień jeszcze nie doznałam. Chciałam mamusi powiedzieć, że mi tak żal bardzo Pana Jezusa, a nie mogłam wyrazić tego słowami, bo zaledwie wtedy niektóre dopiero słowa zaczęłam wymawiać.
Odtąd między mną a Ukrzyżowanym nawiązał się stosunek nierozerwalny. Całymi dniami marzyłam o Panu Jezusie, żałowałam i bardzo się trapiłam tym, że Go z krzyża zwolnić nie mogę. Znacznie później pokochałam Matkę Najświętszą, a za to Ją kochałam, że Ona kocha Jezusa Bozię, co Go Żydzi do krzyża przybili. Nie miałam pojęcia jeszcze wtedy, za co Pan Jezus cierpiał, ale już w trzecim roku życia dowiedziałam się od mamusi wiele rzeczy z religii, szczególnie o Komunii Świętej, że w takim białym opłatku jest Sam Pan Jezus żywy, ukryty, że On bardzo pragnie mieszkać w sercach ludzkich, szczególnie w serduszkach grzecznych dzieci. Zasypywałam matkę niezliczonymi pytaniami, na które z pewnością trudno było odpowiedzieć, bo dziecko wszystko wyobraża sobie po swojemu. Jednak od tej chwili poznania Jezusa Eucharystycznego nieustannie męczyło mnie gorące pragnienie, by jak najprędzej Pan Jezus zamieszkał w sercu moim. Nie było w moim pragnieniu nic nadprzyrodzonego, ja po prostu chciałam, żeby Pan Jezus przyszedł mieszkać do mojego serca, gdyż zdawało mi się, że Mu tam będzie bardzo dobrze, a tak gorąco pragnęłam, żeby Panu Jezusowi było jak najlepiej.
Zdarzyło się pewnego razu, a już wtedy miałam cztery lata (później często mi to przypominali rodzice), że nagle zachorowałam, a było to już późno wieczorem. Zaczęło mnie coś w gardle uciskać jak kleszczami, dziwne kłucie i ból dokuczały mi niezmiernie, więc zaczęłam rzewnie płakać i mówić, że już pewnie umrę. Mamusia, widząc, że rzeczywiście bardzo cierpię, rzekła półgłosem do ojca: Jedź natychmiast po doktora. Niestety, przed moim słuchem nic nie uszło – zaczęłam zaraz wołać, krztusząc się, ja nie chcę doktora, tylko Pana Jezusa, niech mi zaraz Ksiądz Hieronim przyniesie Pana Jezusa. Rodzice zaczęli mi przedstawiać, że pan doktor mnie uzdrowi, ale to nic nie pomogło, ja dalej nalegałam z prośbą, mówiąc, że Pan Jezus mnie lepiej uzdrowi i tylko Pana Jezusa chcę, a więcej nikogo. Nie było rady, więc ojciec zdecydował się powiadomić natychmiast Księdza Hieronima o całym zajściu i czy zgodzi się dać Pana Jezusa czteroletniemu dziecku. Zaledwie tatuś skierował kroki na podwórze, by przywieźć Księdza, natychmiast boleści w gardle ustały tak nagle jak i przyszły, a to bez żadnych środków leczniczych. Mamusia uradowana zawróciła ojca z drogi i oboje dziękowali Bogu za moje zdrowie. Mnie też kazali dziękować Bozi za zdrowie, ładnie mówić paciorek i być grzeczną.
W czasie tych paru godzin bólu miałam w duszy tak ogromne pragnienie Komunii Świętej, że tego nawet dziś wysłowić nie potrafię. Z drugiej zaś strony czułam taki lęk przed jakąś złą potęgą, że drżałam na całym ciele, aż mi ząbki dzwoniły i było mi bardzo smutno. Z chwilą jedną wszystko ustało w duszy i w ciele, byłam najzupełniej zdrowa. Na drugi dzień tatuś mój kochany opowiedział Księdzu Hieronimowi, co zaszło ze mną wczoraj i ten dobry kapłan oświadczył, że byłby mi dał Pana Jezusa, ponieważ byłam ponad wiek umysłowo [rozwinięta], a nadto, że tak gorąco pragnęłam przyjąć Komunię Świętą. O, jak boleśnie żałowałam, że mnie ominęło to szczęście niebiańskie. Ksiądz Hieronim, kapłan mądry i z Bogiem zjednoczony, natychmiast zrozumiał, kto był sprawcą mojej nagłej choroby, a kto był znowu moim lekarzem, więc wzruszony tym zajściem zaraz w następną niedzielę wygłosił całą rzecz na ambonie (naturalnie nie zdradzając tajemnicy, u kogo się to stało). Rozwinął z tego piękne kazanie, życząc rodzicom, aby ich dzieci tak gorąco pragnęły Komunii Świętej itd. Na końcu dodał słowa, które daj, Panie Jezu, aby się spełniły – mianowicie rzekł: „Z pewnością to dziecko przyniesie Panu Bogu kiedyś wielką chwałę”. Podobno w kościele ludziska głośno łkali, tak rzewnym było to kazanie. Ludzi była spora gromadka, bo do kościoła w Rozwadowie należało 25 parafii [wiosek]. Rodzice moi wypłakali się jeszcze w domu i opowiadali sobie w kole rodzinnym o wszystkim na nowo, mnie zaś okazywano dużo serdeczności i pytali się mnie, czy jeszcze będę kiedy takie gwałty robić za Panem Jezusem. Słuchałam uważnie, co mówiono i dziwiłam się bardzo, czemu o tym tak mówią, że aż płaczą, że przecież Pana Jezusa wszystkie dzieci i wszyscy ludzie tak samo pragną przyjąć do serca swojego jak i ja pragnę. Zresztą porównywałam: cóż to jest doktor? – to taki mądry pan, a Pan Jezus to Bóg –i nie wiem już, jakim sposobem, a jednak wtedy dobrze zrozumiałam, że Bóg jest Źródłem życia.
O święta prostoto dziecięca, jak mi wtenczas dobrze było, gdy nie umiałam wcale myśleć o sobie, o mnie mówili z podziwem, a ja znów dziwiłam się, czemu ci wielcy ludzie zajmują się małym dzieckiem. Po tym zajściu bałam się już mówić więcej o swoim pragnieniu Komunii Świętej, żeby znowu nie dać powodu do mówienia o mnie i o Panu Jezusie, jakbyśmy to obydwoje niegrzeczni byli. Zresztą powiedziano mi, że za dwa lata pójdę do szkoły, a wtedy przystąpię do Komunii Świętej. Złożyłam tę nadzieję na dnie swojej duszy i czekałam siódmego roku życia z wielkim pragnieniem połączenia się z Jezusem.
Najdroższa Matko, dziś dopiero choć w części rozumiem, jak straszny wróg prześladował mnie prawie od początku życia, bo czyż to nie szatan wywołał u mnie ten nagły ból gardła? Nędznik! Chciał mnie udusić, ale gdy zmiarkował, że idzie ojciec zaprosić Boskiego Lekarza, znów mi szkodę wyrządził, bo raczej przestał mnie dusić, aby nie dopuścić, bym w czwartym roku życia Pana Jezusa przyjęła do serca swojego.
Muszę i o tym wspomnieć, że następujący przypadek również musiał być wywołany przez złego ducha, który złośliwie czyhał na moją duszę od zarania życia. Otóż, gdy liczyłam dopiero parę miesięcy życia, wziął sobie mnie za cel swojej nienawiści młody, bo 25-letni epileptyk-furiat, mieszkający w sąsiedztwie. Opowiadano mi później, że często w chwilach napadu wołał przeraźliwie: „Ja tę maleńką Zosię muszę zabić, bo ja przez nią tak cierpię!”. W tym celu nieraz zalatywał do naszego domu, ale mnie zwykle zabierano do drugiej stancji, by nie drażnić nieszczęśliwego chorego. Pewnego razu przed południem wbiegł ów człowiek do nas z siekierą w ręku, krzycząc z całej siły: „Gdzie jest Zosia, ja muszę ją dzisiaj zabić!”. Na szczęście starsza moja siostra była ze mną w ogrodzie – w domu był tylko sam ojciec, który wrócił od służby na obiad. Ojciec mój zorientował się w jednej chwili, na co się zanosi, więc rzucił się z całą siłą na furiata, położył go na podłodze i tak go trzymał, aż mamusia usłyszawszy krzyk, wpadła do stancji, widząc, co się dzieje, przyniosła sznury i wtedy z wielkim trudem obezwładniono tego człowieka, a po paru dniach odwieziono go do Lwowa na miejsce przeznaczenia. Tak więc dzięki opiece Ojca Niebieskiego i ojca ziemskiego uszłam niechybnej śmierci.
Znów trudno mi pominąć jeszcze i drugie zdarzenie nie mniej przykre aniżeli pierwsze. Na krótko przed tą nagłą chorobą gardła pokazał mi się w nocy na jawie ten potwór piekielny. Była to noc jasna w pełni księżyca. Ja spałam w łóżeczku z moją starszą siostrą Andzią. Naraz w nocy budzę się i widzę tuż przy mnie na ścianie jakby wiszącego w powietrzu olbrzymiego pana ubranego czarno jak noc. Dziwna rzecz, że nic się nie zlękłam, tylko powiedziałam: O Jezu. Na to słowo zjawisko znikło, a ja natychmiast w duchu poznałam, że to jest zły anioł i że on mieszka w takiej ognistej jamie, ukarany za to, że nie chciał kochać Pana Boga.
Dotychczas nic nie wiedziałam o tym potworze, bo czteroletniemu dziecku nie mówiono o takich rzeczach, by nie straszyć rozwijającego się umysłu. Rano z całym spokojem opowiedziałam głośno, co mi się zdarzyło w nocy.
Mówiono mi, że mi się coś przyśniło, ale ja twierdziłam, że to nie był sen, tylko oczami widziałam tego czarnego pana, który mieszka w ogniu. Uśmiali się ze mnie wszyscy, skąd to ja wiem o takich rzeczach, ale ja nie umiałam tego opowiedzieć, więc na tym się skończyło.
Cokolwiek by się zdarzyło, to ja zawsze zwracałam się myślą do Pana Jezusa Ukrzyżowanego i do Matki Najświętszej i tak było mi dobrze w obcowaniu z Nimi, że przez cały czas lat dziecinnych nie potrzeba mi było żadnych zabawek. Moim zajęciem w lecie było zbierać kwiatuszki po łąkach i wić wianuszki na obrazy lub na krzyż w pobliżu stojący. Bóg prowadził mnie od dzieciństwa jakby za rękę i zwykle, by mnie coś dobrego nauczyć, dopuszczał, że zrobiłam coś niestosownego, i tak doświadczona przez zło, unikałam go na przyszłość jak największego nieszczęścia.
A więc pierwszym moim upadkiem zapewne w piątym roku życia była kradzież. Stało się to w następujący sposób. Był to piękny dzień majowy, więc kilkoro dzieci z sąsiedztwa starszych, wybrało się na nabożeństwo majowe, a wśród nich była też starsza moja siostra Marynia i mnie jako najmłodszą zabrały ze sobą do kościoła. Po drodze dzieci oglądały ogródki kwiatowe, bo jeszcze było dużo czasu do nabożeństwa. Naraz przystanęły przed podwórkiem garbarza i zaczęły się coś po cichutku naradzać. Ja stanęłam opodal, czekając na gromadkę, bo sama bałam się iść do miasta, by nie zabłądzić, jak mnie to mamusia nieraz przestrzegała. Po krótkiej chwili dziewczynki zawołały mnie do siebie i nuż mi obiecywać, że pozwolą bawić się w ich sklepie, żebym tylko poszła na podwórko i zabrała glinianą filiżankę, z której kurczęta piły wodę, bo im ta filiżanka potrzebna do sklepu. Wzbraniałam się przed tym całymi siłami, choć oczywiście nie wiedziałam, że to grzech, ale serce biło mi jak młotem na samą myśl zabrania czarki z garbarzowego podwórka. Jednak dzieci nie dały za wygraną i wprost siłą pchnęły mnie na podwórko, a ja, bojąc się, że mnie już nabiją, jednym susem podbiegłam do czarki, zabrałam ją i oddałam gromadzie w ręce. Dzieci ucieszyły się bardzo, a ja posmutniałam i płakać mi się chciało, taki lęk i niepokój miałam w duszy. Pocieszałam się jeszcze tą myślą, że jak się dzieci nabawią czarką, to ją z powrotem każą odnieść kurczętom na podwórko. Jednak nie oddały tej czarki na moje utrapienie. Dzieci z czarką pomaszerowały do kościoła i wcale nie okazywały po drodze obiecanej wdzięczności. W kościele znów zachowały się niegrzecznie, bo jedna z dziewczynek weszła do konfesjonału, a inne niby to spowiadały się przed nią z kradzieży tej czarki. Bardzo mi się to nie spodobało. Stojąc za filarem podczas nabożeństwa, czułam się jak najgorzej i nie mogłam myśleć o Bogu jak zwykle. Na drugi dzień zeszły się dziewczynki do szopy, niby to do tego sklepu na zabawę, więc i ja chciałam wziąć udział w zabawie, jak mi to wczoraj obiecano. Niestety, dziewczynki chórem orzekły, że jestem stanowczo za mała, by się w sklepie bawić, że im wszystko powywracam, szczególnie piękne bułeczki z gliny oraz inne gliniane wyroby. O, jak mnie ta odmowa boleśnie dotknęła – do tego jeszcze ukradziona przeze mnie czarka prezentowała się na pierwszym miejscu w sklepie.
Rozżalona wtedy do żywego i zapłakana pobiegłam do mamusi i opowiedziałam jej wszystko. Matka, bojąc się, bym się z żalu nie pochorowała, wytłumaczyła mi spokojnie, że tak nie wolno nigdy robić, by komuś zabierać rzeczy, bo to jest kradzież. Pan Jezus tego nie lubi, ale jak się kiedyś wyspowiadam, to mi wszystko podaruje, a na razie mam Jezunia przeprosić i obiecać Mu, że nigdy już kraść nie będę. Od tej pory nie miałam nigdy nawet pokusy do zabrania czyjej rzeczy. Łaska Boża obrzydziła mi kradzież raz na zawsze. Ponadto i tę korzyść odniosłam z tego upadku: oderwałam się duchem od dzieci, czyli raczej poznałam, jak niestała jest przyjaźń ludzka, jak chwiejne obietnice nawet u dzieci. Więc po paru dniach żalu i rozważania na ten temat stwierdziłam swoim dziecinnym rozumem, że Pan Jezus jest najlepszy i do Niego na nowo przylgnęło miłośnie moje małe, a już grzeszne serce.
Teraz opiszę, Najdroższa Matko, w jaki sposób dał mi Bóg pojąć, jak On brzydzi się grzechami i jak dusze po śmierci muszą pokutować za swoje winy. Liczyłam wtedy zapewne piąty rok życia, gdy pewnego wiosennego popołudnia nagle skończyła życie macocha mojej Mamusi, mieszkająca z nami pod jednym dachem, ale na utrzymaniu rodzonego swojego brata. Osoba ta miała charakter nerwowy, ale dla mnie była wyjątkowo dobra, trzymała mnie stale u siebie, lecz swoim postępowaniem dawała mi zgorszenie, które później byłoby mnie wtrąciło na dno piekła, gdyby zawczasu miłosierdzie Boskie nie przyszło mi na ratunek. Śmierć tej osoby cała rodzina przeżyła dosyć ciężko, bo pożegnała ten świat bez zaopatrzenia na drogę do wieczności, mimo że jej moja Matka parę razy o tym wspominała. Jeszcze czas, brzmiała jej odpowiedź, a jednak czasu nie starczyło, śmierć przyszła jako złodziej. Za kilka dni po pogrzebie cała moja rodzina toczyła ożywioną rozmowę w porze poobiedniej, a było to w sobotę. Mój tatuś, zauważywszy gasnącą lampkę przed obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, wstał od stołu i poszedł pod okno, by dolać oliwy i nowy knot założyć. Ponieważ ojciec bardzo mnie kochał i ja Jego też, więc pobiegłam czym prędzej ku oknu, wygramoliłam się z trudem na ławkę i uszczęśliwiona podziwiałam każdy ruch ojca przy tej czynności. Dzień wtedy był jasny bez cienia chmurki. Naraz jakaś siła wewnętrzna skierowała mój wzrok na podwórko i ogródek kwiatowy i oto, co ujrzałam? Coś w rodzaju trąby powietrznej zjawiło się na podwórzu, podniosło równo z wysokimi jesionami grzebiące się w piasku nasze kurki, zakręciło nimi parę razy w kółko i ze strasznym jękiem wpadł ten szum powietrza w nasz komin. Wszyscy zerwali się na równe nogi, a ja zaczęłam wołać, że to babcia poszła pokutować. W biały dzień narobiło się strachu co niemiara, zaczęto odsuwać i zasuwać szuber, ale jęk groźny ani na chwilę nie ucichł, choć na polu wiaterek ani gałązki na drzewie nie poruszył. Skontrolowano lufta i komin aż do góry, ale jak jęczało, tak jęczy to „coś”, aż zgroza brała słuchać. Ja uciekłam do łóżeczka i rzewnie płakałam, tak mi żal było tej babci, że się męczy w dymie. Ów jęk nie ustał nawet w niedzielę, więc gdy się przekonano, że nie ma żadnego podobieństwa do złudzenia, zaraz rodzice zamówili Mszę Świętą za duszę tej osoby i dopiero wtedy w jednej chwili jęk zupełnie ustał. Ile dni tak jęczała ta biedna dusza, dokładnie nie pamiętam, ale na pewno więcej niżeli dwa dni.
Po tym przejściu obudziła się w moim umyśle żywa świadomość istnienia drugiego świata, życie dusz, kara lub nagroda za uczynki. W tym czasie po raz pierwszy przyśnił mi się mój Anioł Stróż, z czego miałam wielką radość. Zdawało mi się, że jestem przy dużym klombie kwiatowym i na kogoś czekam. Nagle spłynął, a raczej sfrunął na lśniąco białych skrzydłach, śliczny Anioł w szatach różowego koloru, wzrostem trochę większy ode mnie, i stanął z przeciwnej strony klombu, zachęcając mnie do zabawy ze sobą. Anioł dał mi poznać, że sobie życzy, bym przyszła do Niego, ale ja nie miałam ochoty tego uczynić, wtedy Anioł przybrał wygląd tak groźny, że ze strachu zaczęłam głośno płakać, aż się zbudziłam z oczyma pełnymi łez. Wkrótce po tym śnie mój śliczny Anioł Stróż wyświadczył mi rzeczywistą zewnętrzną łaskę. Otóż tak było: Pewna uboga dziewczynka, pasąc swoją krówkę blisko naszego domu, wypatrzyła stosowną porę i zabrała nam z szuflady całe pudełeczko wstążek, które należały do dwóch moich starszych sióstr. Gdy zauważono kradzież, pytano się tu i ówdzie, szukano śladów szkodnika, ale na darmo. Mnie też było żal tych wstążek, a jeszcze więcej pokrzywdzonych siostrzyczek, bo lubiłam się patrzeć, jak sobie warkocze nimi ustroiły. Mówiłam paciorki do św. Anioła Stróża, by On coś temu zaradził, i wierzyłam uparcie, choć już kilka dni minęło, że wstążki się odnajdą. Pewnego razu przed wieczorem wyszłam naprzeciw tatusia kawał drogi od domu, bo zwykle taki sobie spacer urządzałam, jak tatuś wracał z folwarku i cieszyłam się ogromnie, że to ja tatusia przyprowadziłam do domu. Więc idziemy z tatusiem powoli i rozmawiamy o niegrzecznym człowieku, który tuż przed naszym domem znarowionego konia katował bez miłosierdzia. Ponieważ był to fornal, więc ja domagałam się, by go tatuś za to ukarał. Lecz ojciec mój, człowiek o gołębim sercu, wymawiał złośnika jak mógł, bo mu się może sprzykrzyło moje naleganie i nie chciał zapewne rozbudzać we mnie uczuć zadowolonej zemsty. W pewnej chwili usłyszałam tuż przy sobie cichutkie, ale dosłyszalne słowa: „Idź pod mostek, tam leży pudełko z wstążkami”. Natychmiast wysunęłam lekko swoją rączkę z ręki tatusia i co tchu wróciłam się pod mostek szukać pudełka. Oczywiście nie trzeba było szukać, bo pudełko leżało na betonie zaraz z brzegu, więc zabrałam je i z wielką radością przybiegłam do ojca, pokazując mu zgubę. W domu na pytanie mamusi i sióstr powiedziałam najspokojniej całą historię, że to właśnie Anioł Stróż kazał mi tam pod mostkiem szukać wstążek, lecz znów zaczęli się dziwić temu, a ja znowu czułam się jakbym coś złego zrobiła i myślałam, że dobrze będzie nic nie mówić, jeżeli tak nie mogą mnie zrozumieć.
Mnie się zdawało tak, że niebo i ziemia to coś takiego jak dwa pokoje, tylko z jednego do drugiego pokoju drzwi są zamknięte, ale Pan Jezus otwiera je, kiedy chce i osoby tu i tam żyjące mogą się porozumiewać. Od tego czasu nigdy nie mówiłam nawet mamusi, co czułam w duszy, ani Spowiednikowi, aż dopiero w klasztorze w 33. roku życia otworzyłam swoją duszę przed Spowiednikiem, a po części, o ile sumienie na to pozwala, także przed Najczcigodniejszą Matką Generalną.
Bardzo dużo łask i opieki doznałam w życiu od Anioła Stróża, lecz trudno opisać takie mnóstwo szczegółów, wieczność dopiero wyświetli, co Bóg dla każdej duszy uczynił przez pośrednictwo Książąt Niebieskich.
Co do posłuszeństwa rodzicom i starszym dał mi Bóg bardzo pamiętną lekcję także w wieku przedszkolnym. Często w lecie chodziłam do lasu zbierać borówki ze swoją starszą siostrą Marynią, a do nas przyłączało się z własnej chęci parę dziewczynek z sąsiedztwa. Chodziłam do lasu nie tyle na jagody, jak raczej by posłuchać cudownego szeptu drzew. Ach, co mi się działo w duszy przy tym harmonijnym akordzie drzew olbrzymich? Las modlił się do Pana po swojemu, a ja niemiałam z nadmiaru uwielbienia, bo Pan Bóg był mi tak blisko – był przy mnie i we mnie. Za dużo używałam szczęścia Bożego w tej atmosferze leśnej, więc dopuścił Pan, że musiałam przejść przez wielkie zmartwienie w tym ulubionym lesie. Oto dziecinna tragedia.
Pewnego poranku wybierałyśmy się z Marynią na jagody we dwójkę tylko. Lecz ja zapragnęłam koniecznie, by z nami poszła mała Bronia z sąsiedztwa. Mamusia nie chciała się na to zgodzić, mówiąc: „Nie wołaj Broni, bo ci się zgubi w lesie”. Marynia, moja siostra, też była za tym, żeby nie wołać Broni. Niestety, poszłam bez pozwolenia do Broni i powiedziałam, żeby nas dopędziła na drodze, gdy pójdziemy do lasu z Marynią. Dziewczę zrobiło, jak mu doradziłam i już z połowy drogi trudno było Maryni wracać Brońcię do domu. Zaszłyśmy do lasu, tam była już gromadka innych dzieci, więc zabrałyśmy się do zrywania borówek. Mnie w duszy było bardzo smutno, bo ciągle myślałam, że nie posłuchałam mamusi i bojąc się jej przestrogi, ciągle uważałam, by się Bronia nie zgubiła. Zbliżało się południe, więc dzieci zaczęły się zwoływać, by razem wyjść z lasu. Czy są wszystkie dzieci – zawołała Marynia, moja siostra. Tak, odpowiedziano po chwili, tylko mała Bronia się zgubiła. Serce zabiło mi jak młotem, a Marynia obdarzyła mnie w dodatku surowym spojrzeniem. O Jezu, pomyślałam czemuż nie słuchałam mamusi. Św. Aniele, poratuj Bronię, bo zginie w ogromnym lesie. Lasy bowiem Księcia Lubomirskiego w okolicach Rozwadowa ciągnęły się milami. Zaczęłyśmy tej Brońci wspólnie szukać, wołać, ale na darmo, więc strapione, a najbardziej ja, wróciłyśmy do domu. Co ja wtedy przeżyłam, nie śmiałam się na oczy pokazać mamusi, ale z głośnym płaczem przeprosiłam ją za nieposłuszeństwo i poszłam za nasz dom na łąkę, ukryłam się w trawie i modliłam się, by Bronia nie zginęła w lesie z mojej przyczyny.
Rzeczywiście, już pod wieczór wróciła Bronia spłakana i wystraszona do żywego. Dziewczynka ta byłaby naprawdę zginęła śmiercią głodową w tym olbrzymim lesie, bo oderwawszy się od dzieci, zaszła w przeciwnym kierunku parę kilometrów w głąb lasu, aż spotkali ją robotnicy wracający od kopania torfu, wypytali, czyja jest, a potem jeden z nich przyprowadził ją do domu. Gdy się dowiedziałam o powrocie Broni, bardzo Panu Jezusowi dziękowałam za tę łaskę, ale chcąc Bronię zobaczyć na własne oczy, pobiegłam blisko jej podwórka, by się nią nacieszyć. Lecz dostała mi się w udziale nie pociecha, lecz wielka bura od jej matki. Zwymyślała ta kobieta, co tylko mogła na mnie i kazała mi iść precz od jej Broni, ani się na oczy więcej nie pokazywać jej dzieciom. Ponieważ miałam już wtedy niemało próżności i ambicji w sobie, więc całe to przejście było dla mnie tak przykre, że nawet osoba dorosła nie przeżyłaby tego boleśniej. Od tego czasu posłuszeństwo było dla mnie rzeczą świętą, a w zakonie ukochałam je jako żywy wyraz Woli Bożej. Wprawdzie natura nieraz stawiała opór posłuszeństwu po swojemu, ale łaska zawsze zwyciężała. Oby tak było do ostatniej chwili życia mojego.
Przypominam sobie, że w latach dziecinnych bardzo pragnęłam, żeby być bardzo ładnie ubraną, nie tylko w niedzielę, ale i w dni zwykłe. Nie myślałam wtedy, żeby to było coś złego, ani nie chciałam się przez to komuś podobać, tylko widziałam na obrazkach, że Aniołowie czy święci tak pięknie wystrojeni, więc i ja też chciałam tak samo wyglądać. Razu jednego, nie wiem skąd mi to przyszło do głowy, zapragnęłam nosić na palcu pierścionek. Zaczęłam wprost zanudzać moją matkę, by mi kupiła pierścionek z czerwonym oczkiem. Mamusia mówiła, żem za mała do noszenia pierścionka itp., ale widząc, że nie mam żadnych zabawek, przyniosła mi wreszcie z miasta ten wymarzony pierścionek. Podziękowałam mamusi ucałowaniem ręki i zabrałam się do wkładania pierścionka na wszystkie palce, gdzie będzie lepiej się odznaczał. Zadowolona z tej ozdoby poszłam spać z pierścionkiem na palcu. Nazajutrz rano znów pooglądałam z przyjemnością czerwony kamyczek i zadowolona z siebie poszłam z mamusią na ogród po jarzyny do obiadu. Widząc, że mamusia wyrwała z ziemi ćwikłowy burak z korzeniem, więc by jej pomóc, wyrwałam drugi, ale na swoje utrapienie, bo mój śliczny pierścionek wpadł w dołek i już go nie odnalazłam. Jeszcze raz później założyłam na palec jakiś pierścionek z blaszki, lecz był tak mały, że prawie z płaczem zdjęłam go z palca i już od tej pory nie myślałam o strojach i pierścionkach. Doprawdy dziwny jest nasz Pan Bóg, bo zazdrosny o miłość nawet w małym dziecku. Niechaj będzie za to przez całą wieczność wielbiony i błogosławiony.
Bóg zawsze pociągał mnie ku sobie rozmaitymi sposobami, cała bowiem natura mówiła mi o Jego dobroci, każdy kwiatuszek zachęcał mnie do miłowania Ojca Niebieskiego, nabożeństwa kościelne, w których zawsze brałam udział, porywały moją duszę i unosiły ją tam, gdzie Bóg chciał. Przyjmowałam i pojmowałam te uniesienia miłości jako coś zwykłego, bo myślałam, że tak ma być i że wszyscy tego doznają. Często podpatrywałam klęczącą na modlitwie moją matkę i cieszyłam się w duchu, że jej tak słodko rozmawiać z Bogiem jak i mnie. Wiele szczegółów z okresu przedszkolnego muszę pominąć, bo za dużo byłoby pisania – jedno tylko zaznaczam, że rosłam na rękach Jezusa i Maryi.
Przyszedł wreszcie rok siódmy, więc zapisano mnie do szkoły w Rozwadowie, lecz przedtem poduczono mnie trochę czytać i pisać. W paru tygodniach nauki zdołałam opanować cały elementarz, tak że czytałam płynnie. Pani Obercowa, moja nauczycielka, okazywała mi swoje zadowolenie i ja też byłam dość zadowolona z dobrej sławy w szkole. Wkrótce musiałam swoje powodzenie i sławę okupić wielkim upokorzeniem nie tylko w szkole, lecz przed całym nieomal miastem. Chyba to był dopust Boży i nauka pokory w całym tym zajściu.
Oto pani nauczycielka często polecała mi dyżur nad dziećmi, gdy wychodziła z klasy, albo też kazała mi przeglądać tabliczki w ławkach dziewcząt, czy dobrze popisały litery lub słowa. Na drugi dzień po takim przeglądzie wracam spokojnie trotuarem ze szkoły, aż tu naraz otoczyła mnie gromada Żydów, stara matka i rozmaite potomstwo, i dalej krzyczą na mnie głośno z całej siły: Ny, ty mała złodziejka, ty ukradła elementarz naszemu Ickowi, zaraz oddaj elementarz, bo cię zamkniemy do aresztu!
Każdy Żyd, a było pewnie z pięć osób, miał coś ujemnego do powiedzenia na mnie. Wyrwała mi Żydówka mój elementarz z rąk, pooglądała i oddała z powrotem, nakazując przy tym, bym jutro przyniosła Icków elementarz. Dziwna rzecz, że ludzie zbiegli się słuchać tego krzyku żydowskiego, lecz nikt mnie nie bronił. Ja zaś trzęsłam się ze strachu jak liść osiki i płakałam rzewnie, mówiąc Żydom, że ja nawet nie widziałam Icka, bo się nie patrzę tam, gdzie chłopcy siedzą. (Istotnie przez całe życie byłam bardzo nieśmiała w obecności mężczyzn).
Wreszcie Żydzi, jak mnie już dobrze wymęczyli, wypuścili mnie ze swoich rąk. Odetchnąwszy za miastem, szłam wzdłuż alei kasztanowej i rozważałam położenie Pana Jezusa, gdy znalazł się w otoczeniu złośliwej zgrai żydowskiej. Dusza moja zrozumiała się wtedy z Najświętszą Duszą Jezusową, który niewinnie cierpiał i umarł w rękach straszliwych Żydów, więc serce moje, choć tak strapione, cieszyło się mimowolnie, że jestem tak posądzona niewinnie i że zrozumiałam Pana Jezusa cierpiącego. W domu powiedziałam mamusi, co mi Żydzi zarzucają. Mama obiecała na przyszły wtorek poswarzyć Żydów za takie rzeczy, a ojciec był [za tym], żeby załatwić tę sprawę sądownie za niesłuszny napad na dziecko i za obrazę honoru rodziny. Zlękłam się bardzo, że muszę iść do sądu, a potem Żydzi zabiją mnie ze złości, dlatego prosiłam rodziców, by dali Żydom spokój.
Nim mamusia poszła do miasta, to matka Ickowa jeszcze parę razy upominała się u mnie o elementarz, ale już chociaż tak głośno nie krzyczała. Mały Icek rozgłosił w szkole, że mu ukradłam książkę, dzieci na mnie patrzyły z ukosa, aż wreszcie pani nauczycielka publicznie wygłosiła, że jestem niewinna, że Icek zgubił elementarz, a teraz mnie o kradzież posądza. Wreszcie wszystko się uciszyło, jak mamusia nastraszyła Żydów sądem.
To zajście również przyniosło mi nieobliczalne korzyści duchowe. Najpierw zacieśnił się serdecznie mój stosunek do Pana Jezusa cierpiącego, po wtóre nauczyłam się szanować sławę bliźniego, po trzecie poznałam, że nie wszyscy ludzie prawdę mówią, a wreszcie, że nie trzeba się zbytnio cieszyć swoimi zdolnościami i nie pragnąć być chwaloną.
W tym czasie miałam też radość niemałą, bo dostałam w szkole od księdza katechety piękny obrazek – Pan Jezus rozmawia z samarytanką przy studni Jakubowej. Nie mogłam oczu oderwać od tego obrazka, a przede wszystkim pragnęłam tej wody żywej od Pana Jezusa, ożywiło się we mnie gorące pożądanie Komunii Świętej i jakieś dziwne uczucia wzbierały mi w głębi duszy – czułam po prostu w sobie tę pewność, że ta woda Jezusowa zaleje mnie swoimi strumieniami.
Istotnie, w tym pierwszym półroczu szkolnym spotkała mnie bardzo wielka łaska Boża, mianowicie po raz pierwszy miałam szczęście widzieć zakonnice SS. Felicjanki. Często bowiem chodziłam na nabożeństwa do klasztoru Ojców Kapucynów. Klasztor stoi za miastem, tuż blisko zieleni się duży cmentarz, więc pociągała mnie do siebie cisza klasztoru i cisza cmentarza, czułam się bardzo szczęśliwa w tym błogim spokoju. W tym to klasztorze odmówiłam pierwszą modlitwę z książeczki do św. Józefa, przed Jego ołtarzem. Pewnego razu w czasie nieszporów, a było to w niedzielę, zrobił się głośny ruch w klasztornym kościółku, spojrzałam mimo woli w tę stronę i zobaczyłam, jak dwie Siostry zakonne wyprowadzały na świeże powietrze trzecią Siostrę, której zrobiło się słabo. Serce zabiło mi mocno na widok tych osób, ale nie wiedziałam, kto one są, bo nie miałam pojęcia, że istnieją na świecie zakonnice. Dopiero moja starsza siostra wytłumaczyła mi, że to są panie, które nazywają się zakonnicami, mieszkają zawsze blisko kościoła i dużo się modlą.
Dużo się modlą. To mi wystarczyło, powołanie do zakonu w jednej prawie godzinie wzeszło, urosło i dojrzało. Gdy przyszłam do domu, natychmiast powiedziałam mamusi, kogo widziałam i że ja także będę zakonnicą. Mamusia spojrzała na mnie oczyma łez pełnymi i rzekła: Prosiłam gorąco Pana Boga, by mi pozwolił mieć syna kapłanem, lecz wszyscy trzej synkowie spoczywają na cmentarzu – może mnie Bóg w inny sposób pocieszy. Odtąd często mówiłam o tych zakonnicach, ale ich już nigdy nie spotkałam, widocznie przypadkowo gdzieś z okolicy przyszły na te nieszpory do klasztoru. Chciałam nawet tak modlić się, jak te Siostry i tak być ubraną, więc jak nikogo nie było w domu, zaraz brałam jakikolwiek fartuszek mamusi, ściągałam go w pasie (co oczywiście wyglądało jak żydowska kłódka modlitewna), zakładałam na głowę niby welon i klękałam przed obrazami, modląc się żarliwie. Doprawdy naiwną byłam w tym robieniu własnoręcznym zakonnicy z siebie, bo jeszcze w dziesiątym roku życia nieraz modliłam się w fartuszku na głowie. Innym dzieciom także doradzałam, by zostały zakonnicami, lecz dzieci nie chciały nawet słuchać moich dorad, by się dużo modlić – to nie odpowiadało żywemu usposobieniu dzieci.
Po ukończeniu szkolnego półrocza spotkało mnie wielkie strapienie, bo mój tatuś po dziesięciu latach służby wracał w swoje rodzinne strony do Stubienka w pow. przemyskim. Cała rodzina bardzo się tym zmartwiła, bo tak nam dobrze było wśród Polaków, a tu sami prawie Rusini – lecz trudno. Tatuś wykupił z rąk żydowskich swoją ojcowiznę i kilka morgów ziemi, więc chciał już pracować na swoim gospodarstwie, bo to każdego cieszy, jak ma coś swego.
Książę Lubomirski chciał dać ojcu służbę w roli nadleśniczego, żeby tylko nie wyjeżdżał z Rozwadowa, lecz tatuś za żadne powodzenie nie chciał dłużej służyć. Widocznie Wola Boża kierowała Jego myślami, bo za rok wybuchła wojna światowa i dopiero poznaliśmy, że dobrze się stało, że jesteśmy pod swoim dachem.
Wyjeżdżaliśmy z Rozwadowa w listopadzie 1913 roku. O, jak mi żal było żegnać świątobliwego Ojca Hieronima, klasztor i kościół parafialny, gdzie otrzymałam Chrzest Święty i tyle łask, tyle miłości doznałam ze strony Boga i Matki Najświętszej. Poszłam też z mamusią pożegnać panią nauczycielkę, ta zaś doradzała mamie, żeby mnie zostawić u znajomych na stancji, bym mogła dojść do matury gimnazjalnej, bo szkoda – mówiła – zakopywać zdolności dziecka. Jednak nie uczyniono w tym kierunku najmniejszego starania, tatuś powiedział, że w Przemyślu też jest szkoła, to sobie poradzimy z dziećmi.
Wreszcie stało się – przyjechaliśmy w ruskie strony. Na drugi dzień przychodzili krewni odwiedzać nas, dzieci też przyszły, a ja ani słowa nie rozumiałam po rusku i tak mi przykro było z tego powodu, że płakałam przez kilka dni, ale tak w ukryciu. Po krótkim czasie zaczęło się dla mnie, że tak powiem, prześladowanie za wiarę nie tylko ze strony dzieci ruskich, a nawet doznałam wiele przykrości ze strony krewnych, a w domu też niejedno znieść trzeba było w związku z religią. Jak już z początku pamiętnika zaznaczyłam, że ojciec mój i dwie moje starsze siostry były chrzczone w cerkwi. Więc rodzina ruska wpłynęła na ojca, że święta zachowywał według kalendarza ruskiego. Nadto krewni ustawicznie domagali się, by mnie i dwie młodsze moje siostrzyczki Polki, Michalinkę i Stefcię, przeciągnąć na ruski obrządek, czyli dopełnić aktu Bierzmowania w cerkwi. Dzięki roztropności tatusia do tego nie doszło, bo tatuś cieszył się szczerze wszystkim, co polskie, tym więcej dziećmi, więc śmiejąc się tryumfująco, odpowiadał krewnym na ich komplementy: A cóż to, moi drodzy, to ja będę swoje dzieci jednymi drzwiami wyprowadzał z kościoła, a drugimi drzwiami będę wprowadzał? Jednak ludzie nie dawali mi spokoju, aż do chwili, gdy otrzymałam Bierzmowanie z rąk Księdza Biskupa [Karola] Fischera w 1923 roku. Nazywali mnie patriotką, mazurką, nieposłuszną Polką itd., ale znosiłam to spokojnie, bo myślałam sobie, cierpię za swoją religię, a za nią warto nawet umrzeć. W domu znów obchodzono święta ruskie, więc nam nie pozwolono świętować polskich uroczystości, z wyjątkiem Wielkiej Nocy. Póki byłam mała, niezdolna do pracy, póty nie broniono mi chodzić w święta do kościoła, lecz jak podrosłam, dwie starsze siostry zaprotestowały głośno, że one nie będą za nas pracować, abyśmy podwójne święta obchodziły. Może w tym wypadku miały rację, ale wrażliwa dusza moja ileż się nacierpiała. Z roku na rok trzeba było nadrabiać pracę, czyli w jednym dniu wykonać podwójną pracę, by móc jutro iść do kościoła. Wprawdzie nie zmuszano mnie do tej pracy, ani gwałtem nie zagradzano drogi do kościoła, lecz wystarczyło mi najmniejsze w tym względzie niezadowolenie sióstr, albo gdy widziałam, że są zmęczone pracą, nie mogłam doprowadzać ich do ostateczności. Zresztą u nas w domu strzeżono wzajemnej zgody jak źrenicy oka. Pewnego razu zdrowiem przepłaciłam taką podwójną pracę przy okopywaniu cukrowych buraków, lecz za to byłam na sumie w dzień Matki Boskiej Szkaplerznej, gdyż to był główny dzień odpustowy w naszym kościółku, a zresztą nie chciałam opuścić Komunii Świętej, więc nie żałowałam niczego, by tylko Jezusa do serca swojego wprowadzić.
O Boże mój, Ty jeden wiesz, co mi się w sercu działo, gdy w święto polskie zagrały dzwony na wieży kościelnej, a ja w polu przy robocie, w otoczeniu ruskich najemników, a choćby własnych tylko sióstr, które rozmawiały wesoło, podczas gdy ja wewnętrznie tak bardzo cierpiałam. Siostra Michalinka mniej odczuwała tę różnicę praktyk religijnych, ponieważ ona pięć lat ode mnie młodsza, prawie dwuletnim dzieckiem przyjechała w ruskie strony, więc nie miała tyle trudności ile ja. Pamiętam dobrze, ile to strapienia miałam, gdy wracałam nieraz z kościoła, tak się bałam, żeby znów nie usłyszeć, że co drugi dzień świętuję. Wprawdzie z naszego domu wszyscy chodzili do kościoła, ale tylko w większe święta, bo taki był zwyczaj, że Rusini czcili święta polskie, a Polacy znów święta ruskie. Ja znów w każde święto ruskie musiałam iść do cerkwi. Ażeby nie chodzić tylko dla oka ludzkiego, starałam się dobrze zrozumieć ruską służbę Bożą, żeby rzeczywiście nie marnować czasu staniem w cerkwi, ale cześć należną oddać Temu, który jest jedynym Ojcem wszystkich narodów i pokoleń. Siostry moje na tyle były dobre, że w zimie wcale nie broniły swoim polskim siostrzyczkom chodzić do kościoła, one też kochały Polaków, lecz chodziło im jedynie, byśmy im w pracy sumiennie pomagały.
Najlepiej byłoby, o ile wnioskuję z własnego doświadczenia, by w rodzinach nie było dzieci mieszanych, bo z tego wynikają później rozmaite złości i nieporozumienia rodzinne, i obraza Boska. Nawet sami rodzice nie są w możliwości, by pogodzić powaśnione rodzeństwo. Bardzo Bogu dziękuję, że w naszym domu obeszło się bez większych nieporozumień w tym wypadku, a zatem może Pan Jezus nie został obrażony naszym postępowaniem. Chcę jeszcze wspomnieć o ruskich dzieciach nie dlatego, by ich postępowanie napiętnować, ale dlatego, by wyrazić, że większość ludzi czyni źle na pół świadomie, a to zło daje drugim powód do zdobycia cnoty, do zebrania skarbów wiecznych. Skoro moje ruskie sąsiadeczki ośmieliły się zbliżyć do mnie, wnet podpatrzyły moje słabe strony i urządzały sobie ze mnie przez dość długi czas przyjemną dla nich zabawkę.
Otóż pewnego razu jedna z dziewczynek wybiegła z gromadki dzieci, a to było na naszym podwórku, i rozsypała mi siekane liście buraczane, które przygotowywałam dla naszych gąsek. Na moim będąc miejscu, energiczna dziewczynka uczyniłaby w danym razie, co uczynić należało, lecz ja nie umiałam się bronić siłą fizyczną, więc najspokojniej w świecie zaczęłam prosić tę dziewczynkę, żeby mi dała spokój, że Pan Jezus nie każe źle drugim robić, że ja ją kocham, więc nie ma powodu do robienia mi krzywdy. Dzieci wybuchły głośnym śmiechem na moje słowa i pobiegły gdzieś na drogę, by się bawić po swojemu. Na drugi dzień znów przyszły do mnie, ale tym razem zaprosiły mnie grzecznie do zabawy na ulicę, gdzie pod płotem rosło dużo pokrzyw. Nim zaczęła się zabawa, zabawiły się znowu moim kosztem, bo jedna z dziewczynek narwała pęk pokrzyw i porządnie mnie nimi piekła, wprost biła po bosych nogach, po rękach i twarzy. Chciała mnie zmusić zapewne do obrony, lecz ja jej powiedziałam to samo co wczoraj i uciekłam zawstydzona do domu.
Takie sceny powtarzały się często, ale Pan Jezus dawał mi tę łaskę, że zamiast złościć się na te dzieci, to ja coraz więcej je kochałam i przemyśliwałam długie godziny, jakby im dobrym za złe odpłacić. Dość, że czułam w duszy niebiańską słodycz w przebaczania. Opowiadałam Panu Jezusowi, że dla Jego miłości to znoszę i prosiłam, żeby te dzieci zmienił na lepsze. Wraz z tym przebaczeniem przychodziła mi tak gwałtowna i gorąca miłość ku Bogu, że zapominałam o całym świecie i o sobie. Nieraz, gdy nikogo w domu nie było, upadałam na kolana przed obrazami, wyciągałam ręce ku niebu i mówiłam Panu Bogu głośno, czy też myślą, co tylko miłość dziecięca wymyślić mogła, a najwięcej nie mogąc dłużej znieść obecności Bożej i nawału miłości powtarzałam słowa św. Dawida króla: „Jako jeleń pragnie do źródeł wodnych, tak pragnie dusza moja do Ciebie, o Boże!”. Po takim uniesieniu miłości wracałam niejako z drugiego świata, a dusza moja nie lękała się największych prześladowań dla miłości Pana.
Pan Jezus dobry dopomógł mi po roku walki zdobyć serduszka dzieci prawie z całej wioski, a to bardzo prostym sposobem. Ponieważ umiałam dobrze czytać, więc pani nauczycielka wypożyczyła mi książkę z dziecinnymi bajkami, a niektóre historyjki były prawdziwe. W domu znów u nas przeczytałam ruską książkę „Żywoty Świętych”. Przedstawiłam pewnego razu dzieciom, że znam piękne bajki, jeżeli zechcą, to im opowiem. Zgodziły się chętnie na to i słuchały z zapartym oddechem mego opowiadania oraz oświadczyły, że chcą jutro i pojutrze coś nowego usłyszeć. Po bajkach opowiadałam dzieciom o życiu świętych, a te biedactwa cieszyły się ogromnie tymi nowościami. Nieraz aż ochrypłam z opowiadania, ale z drugiej strony cieszyłam się, że dzieci choć z parę godzin siedzą i myślą coś dobrego.
Niektóre z ruskich dzieci zaczęły nawet zaglądać do kościoła, a nie tylko ze mną, lecz potem z Michasią, młodszą moją siostrzyczką, chodziły na katechizm do kościoła. Pewnego razu zapytał Ksiądz Proboszcz Sapyta małej Ruseczki, która po raz pierwszy przyszła na naukę katechizmu, gdzie Święta Rodzina uciekała przed Herodem? Dziewczynka z całą pewnością powiedziała, że Święta Rodzina uciekała do Radymna. Ksiądz Proboszcz uśmiał się serdecznie i wytłumaczył biednemu dziecku historię ucieczki Świętej Rodziny. W tym okresie miałam również w sercu wielkie pragnienie nawracania grzeszników, a nie mogąc rozmawiać z nimi, modliłam się o ich nawrócenie, i pewna okoliczność to potwierdziła, że nie słowami mam nawracać grzeszników, ale modlitwą.
Jednego razu szłam z pola ze starszą siostrą i spotkałam śpiewającego wesoło przy pasieniu krówki pewnie ośmioletniego chłopca Jasia. Wiedząc, że jego ojciec pije wódkę i do kościoła nie chodzi, więc powiedziałam w najlepszej myśli temu chłopcu: Ty śpiewasz, lepiej mów pacierz, żeby się twój tato nawrócił do Pana Boga. Chłopak obraził się tym do żywego, podskoczył ku mnie, by mnie uderzyć, lecz siostra mnie obroniła. Nie mogłam pojąć, czemu on tak się złości, kiedy ja mu życzę jak najlepiej. Pomodliłam się w duchu za tego człowieka i za parę dni, idąc w pole, znów spotkałam tego chłopca i bałam się, że mnie nabije. Jednak chłopiec ten zbliżył się do mnie i zapytał grzecznie: Zosiu, czy gniewasz się na mnie? Mój Pan – odrzekłam – nie każe mi się gniewać na nikogo. Chłopiec zapytał zdziwiony: Któż to jest twój Pan? Nic mu już nie powiedziałam, tylko poszłam swoją drogą, a miłość jako rzeka zalała mi serce i mówiłam z wielką prostotą Bogu mojemu: Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję, Ty wiesz, że kocham wszystkich ludzi, bo oni Twoi są.
Pragnąc gorąco nawrócenia grzeszników i wybawienia dusz z czyśćca, chciałam, żeby i inne dzieci tego pragnęły, żeby się w tej intencji modliły oraz żeby zrozumiały, jak ważna sprawą jest zbawienie dusz. W tym celu obmyśliłam stosowną zabawę dla dzieci i sama z wielką przyjemnością, a zarazem z głębokim przejęciem oddawałam się tej zabawie. Zabawa ta odbywała się w ten sposób: kilkoro dzieci wchodziło do głębokiego rowu, niby to do czyśćca – inne dzieci stały na brzegu i udawały aniołów lub dobrych ludzi ratujących biedne dusze grzeszników czy też czyśćcowe duszyczki. Dzieci zostające w rowie udawały, że są tymi cierpiącymi duszami i wołały żałośnie o pomoc do aniołów stojących na brzegu: Podaj rękę, podaj rękę! Aniołowie, podając ręce duszom, mówili z radością: Chodź duszyczko do nieba, chodź duszyczko do nieba! Naturalnie, że niektóre z dzieci, udając wielkiego grzesznika, bardzo powoli wychodziły z tego rowu i trzeba je było ciągnąć z całej siły do góry. Jednak, gdy ostatnia dusza została na brzeg wyprowadzona, wtedy radości naszej końca nie było – udawałyśmy, że już jesteśmy w niebie. Dziś dopiero jasno pojmuję, jak Duch Święty poucza dzieci, jak się zniża miłościwie do tych słabych pod każdym względem istot i wskazuje im wielkie rzeczy w tak pospolitych formach, że dopiero przyszłość rozwiązuje te dziecinne zagadki.
Najważniejszym przeżyciem w moim dziecinnym wieku był dzień Pierwszej Komunii Świętej. Do tego pierwszego spotkania się z Bogiem przygotowywał mnie Jezus od zarania życia na swój sposób, resztę zaś obowiązku względem mojej duszy dopełniła moja ukochana matka i miejscowy Ksiądz Proboszcz. Zdawałem sobie jasno sprawę z wielkości i świętości eucharystycznej tajemnicy, dlatego starałam się przez modlitwę i skupienie przygotować duszę na przyjęcie Pana. Stałam się z tego powodu tak poważną, że ten wygląd wcale nie pasował do mego ósmego roku życia. Wystrzegałam się bowiem szybkiego biegania, ale chodziłam powoli, jak to czynią starsi, myśląc, że po przyjęciu Komunii Świętej nie będę mogła biegać jak dziecko, skoro Pan Jezus żywy będzie ze mną. Już na parę tygodni przed pierwszą spowiedzią często robiłam rachunek sumienia, by czegoś nie zapomnieć przy konfesjonale, a już najwięcej ciążyła mi na sumieniu ta czarka, jaką zabrałam w Rozwadowie z garbarzowego podwórka. Pamiętam dobrze, że przy pierwszej spowiedzi udzielił mi Bóg bardzo głębokiego żalu za popełnione winy. Obym podobny żal mogła mieć w godzinę mej śmierci. Spowiedź święta odbyła się w naszym kościółku 16 maja 1913 roku po południu, czyli w Wigilię Komunii Świętej, do której przystąpiły wszystkie dzieci szkolne z pierwszej klasy. Rano o godz. ósmej 17 maja zeszłyśmy się wszystkie do klasy milczące i skupione, myśląc każde dziecko po swojemu o tym, że wkrótce Pan Jezus zawita po raz pierwszy do naszych serc. Pani nauczycielka przemówiła do nas parę słów na temat dzisiejszej uroczystości, następnie parami udałyśmy się do kościoła. W tym wielkim dla mnie dniu Msza Święta wydawała się zbyt długa, wreszcie z bijącym sercem doczekałam się chwili, gdy Ksiądz Proboszcz, trzymając Jezusa nad kielichem, trzykrotnie z przejęciem wymawiał te pełne pokory słowa: „Panie, nie jestem godzien...”.
O chwilo, na wieki błogosławiona, na wieki nie zapomnę o tobie, choć w tobie, chwilo szczęśliwa, nie pamiętałam o sobie, bo Jezus Umiłowany spoczął w moim biednym sercu i Nim byłam zajęta całkowicie. Miłość Wiekuista zanurzyła mnie w swoich płomieniach i po raz pierwszy w życiu odczułam najwyraźniej, że już nie żyje sama, ale wspólnie z Panem Jezusem zaczęliśmy od tej chwili wieść życie we dwoje. Jednak i w tym dniu błogosławionym dopuścił Pan Jezus na mnie dotkliwe cierpienie, jakby chciał mnie przez to pouczyć, że kto się z Nim złączy przez miłość, ten nie może żyć bez cierpienia, że szczęście prawdziwe dopiero w niebie będzie udziałem dusz kochających Boga. Powodem mego cierpienia było nieopatrzne zdanie jednej panienki, seminarzystki pierwszej klasy. Dostałyśmy bowiem od Księdza Proboszcza ładne książeczki do modlitwy i z wielką, podwójną radością wracałyśmy do domu. Szłyśmy przez pastwisko grupkami i co chwila zaglądałyśmy do naszych ślicznych książeczek, albo oglądałyśmy je z zewnątrz po niezliczone razy. Przy takim oglądaniu wysunęła mi się książeczka z rąk i upadła na zieloną murawę. Podniosłam książeczkę i ucałowałam z uszanowaniem, nie myśląc nic złego. Po chwili owa starsza dziewczynka odezwała się do mnie jakby na pokusę, mówiąc: „Zosiu, tyś się pewnie źle wyspowiadała, kiedy ci książeczka z rąk wypadła”. Wystarczyło to powiedzenie, by mi zamącić szczęście duszy. Natychmiast opanował mnie lęk i obawa, czy istotnie nie zapomniałam czegoś, jednak nie mogłem znaleźć winy świadomej w sumieniu. Po przywitaniu się z rodziną i po śniadaniu, ukrywszy się, bardzo płakałam, wierząc, że ta starsza panienka pewnie prawdę mi powiedziała. Wtedy to po raz pierwszy w życiu doznałam niepokoju wewnętrznego. Pod wieczór powiedziałam mamusi o swoim kłopocie, a dobra matka kilku mądrymi słowami rozwiała chmury smutku, jaki zalewał mi duszę.
Jednak powiedzenie tej panienki było jakby prorocze, bo na temat spowiedzi cierpiałam przeszło 7 lat już w klasztorze, o czym później napiszę. Od tej pory, czyli od Pierwszej Komunii Świętej, rozpoczął się dla mnie okres tak gorącej miłości ku Bogu, ku Matce Najświętszej i ku wszystkiemu, co Boże, że jeszcze teraz dziwię się, jak mogłam znieść w swoim dziecinnym małym serduszku taki żar ogromny. Widać sam Jezus we mnie miłował Siebie i On był moim orzeźwieniem w tych świętych płomieniach. Skoro tylko spełniłam zlecone mi drobne przysługi domowe, natychmiast klękałam w kąciku izby i modliłam się całymi godzinami. Modliłam się rozmaicie, czasem z książeczki, innym razem trwałam w rozważaniu Męki Pańskiej i gorzko płakałam, a nieraz trwałam jak martwa w miłości, nie wiedząc nic, tylko to jedno, że Bóg jest miłości najgodniejszy i dusza moja lgnęła wszystkimi siłami do tego Boga miłości. Nieraz, myśląc o Matce Najświętszej, wpadałam również w uniesienie miłości, zapominałam o świecie, o sobie i o rodzinie, która jak się później dowiedziałam śledziła bacznie moje postępowanie. Nie broniono mi już potem długiego klęczenia, więc i ja nie powstrzymywałam duszy w wylewach serdecznej miłości ku Bogu.
Jeszcze jedną rzeczą chcę uwielbić Boga, mianowicie opiszę, Czcigodna Matko, jakiego sposobu użył Pan, aby mnie zachować od rozproszenia. Otóż niedaleko od naszego domu mieszkała uboga kobieta z dwoma synami. Najstarszy Janek liczył zapewne lat trzynaście, czyli był o dwa lata starszy ode mnie. Chłopak ten często do nas przychodził, gdyż to był czas wojenny, więc go pociągała ofiarność mamusi, bo nieraz musiał być głodny. Ja nigdy nie odzywałam się do tego Janka i nawet nie spojrzałam w jego stronę, tak się bardzo wstydziłam. Wkrótce moje koleżanki szkolne zaczęły się śmiać ze mnie, że ten Janek do mnie przychodzi. Nie rozumiałam jeszcze wtedy żadnej sympatii ziemskiej, ani w ogóle niczego poza miłowaniem Pana Boga, a jednak wprost instynktownie kryłam się przed tym chłopcem, który też chyba poza szarym życiem znał tylko znak krzyża świętego. Skoro tylko ujrzałam przez okno, szczególnie w zimie, że Janek do nas idzie, natychmiast uciekałam na piec i kryjąc się w najgłębszym kącie, czytałam tam Pismo Święte Nowego Testamentu. Na ten piec musiałam uciekać często nawet i dwa razy dziennie, a tak mi tam było gorąco, że pot kroplami spływał mi z czoła i nieraz tchu brakowało do życia, ale męcząc się, cichutko siedziałam, czytając lub modląc się, aż Janek wyszedł z domu. Za kilka miesięcy, bo aż w lecie, wyjechał Janek ze swoją matką na trzecią wioskę, a ja skończyłam wtedy swoją pokutę piecową. Jednak w tym czasie przeczytałam Pismo Święte kilka razy od początku do końca, a tym samym stokroć goręcej ukochałam Jezusa, gdy Go lepiej poznałam. Również w tym czasie uniknęłam wszystkich rozproszeń ducha i złych wiadomości, jakie nieraz dzieci wiejskie roznoszą wśród siebie.
Przez całe cztery lata tonęłam w szczęściu Bożym, ale pozazdrościł mi tego obcowania z Bogiem odwieczny wróg piekielny i zaczął mnie dręczyć na swój sposób straszną chorobą, z której wybawiła mnie Najświętsza Mateńka Jezusowa i moja. Otóż w roku 1916 w zimie, a liczyłam wówczas lat 11, pewnego wieczoru położyłam się do łóżka na spoczynek zupełnie zdrowa. Nagle tuż przed zaśnięciem uczułam w całym ciele i w duszy ogromny wstrząs i lęk oraz doznałam w gardle tego samego bólu, jaki miałam w Rozwadowie (już to wyżej opisałam); nadto doznawałam uczucia, że się duszę. Mamusia zaczęła mnie ratować jak umiała, ale to nic nie pomagało. Zawieziono mnie do lekarza, lecz ten wzruszył bezradnie ramionami, mówiąc: Dziwna jakaś choroba. Inni lekarze pozapisywali lekarstwa, ale to wszystko nic nie pomogło. Męka moja duchowo-fizyczna była straszna, tego opisać nie zdołam, to było istne piekło, tym więcej dojmujące, że zły duch przez całe trzy lata nie puścił mnie do kościoła ani do Komunii Świętej. Jednak modliłam się w tym czasie z książek do nabożeństwa, chociaż i to było dla mnie bez pociechy. Niekiedy w nocy miałam wrażenie, że cała zgraja szatanów hula po stancji i naigrawa się z mojej bolesnej doli. Zwracałam się wówczas z całą ufnością do Matki Najświętszej i wtedy wracał mi na chwilę spokój. Rodzina moja martwiła się bardzo moim stanem, bo zmarniałam zupełnie i bliską byłam śmierci.
Dowiedziałam się później, że rodzina moja, nie mogąc już patrzeć na moją mękę, modliła się nawet, by mnie Bóg zabrał z tego świata. Jednak inne były zamiary Pana względem mojej umęczonej duszy. Oto, gdy dobiegał kresu trzeci rok tej choroby, przyszło mi ogromne pragnienie przyjęcia Komunii Świętej. Ja, co przez tak długi czas drżałam z bojaźni, gdy mi mówiono o Komunii Świętej, teraz sama zaczęłam gorąco prosić ojca swego, aby mi nazajutrz, to jest w drugą niedzielę Wielkiego Postu, aby mi koniecznie przywiózł Kapłana z Panem Jezusem. Wszyscy się dziwili tej nagłej zmianie, a ja jedno miałam pragnienie Jezusa jak najprędzej przyjąć do serca swojego. W niedzielę po sumie przyjechał Kapłan (aż z trzeciej wioski, bo to był czas wojenny i naszego Księdza Proboszcza nie było w parafii).
Wyspowiadałam się jak mogłam z głębokim żalem, a ów Ksiądz był też wzruszony i długo patrzył na mnie jak dobry Pasterz na chorą owieczkę. Następnie podał mi Hostię Najświętszą i po krótkim dziękczynieniu zaopatrzył mnie Olejem św. na drogę do wieczności. Kapłan odjechał, a ja modliłam się w duchu, czując, że dni moje policzone, prosiłam Pana o śmierć szczęśliwą. W czasie tej modlitwy przyszła mi myśl, by prosić Matkę Najświętszą o zdrowie, bym umarła w klasztorze, a nie na świecie. Myśl ta urosła w kilku minutach w wielką nadzieję, że Matka Boska spełni moje pragnienie i że umrę w klasztorze. Nie mogąc się oprzeć wewnętrznemu przynagleniu, które kazało mi prosić Maryję Niepokalaną o tę wielką łaskę, zwróciłam oczy na obraz przeczystego Serca Maryi i z wielką ufnością i wiarą te powiedziałam słowa: Matko Najświętsza, wróć mi zdrowie, bo ja pragnę umrzeć w klasztorze! O miłości mojej Matki Niebieskiej – ta krótka modlitwa umęczonego siłami piekła dziecka wzruszyła Przeczyste Serce Niebieskiej Lekarki. Oto natychmiast po tych słowach uczułam się być zdrową zupełnie, zdawało mi się, że jakieś chmury ciemne usunęły mi się z duszy, a kajdany żelazne opadły z ciała. Po raz pierwszy po trzech latach męki oddychałam czystym powietrzem, mogłam się cieszyć Bogiem i ludźmi, po prostu wróciła mi świadomość życia doczesnego i wiecznego. Jednak czując się zupełnie zdrową, nic nie mówiłam rodzinie (Bóg mnie uczył, jak mam się zachować), by nie zwracać uwagi na siebie, gdyż zdawałam sobie sprawę z wielkości łaski, jaką otrzymałam. Dopiero przed wieczorem powiedziałam cichutko swojej mamusi, że się czuję znacznie lepiej i że jutro mogłabym trochę przejść się po stancji, gdyby mi pozwolono. Biedna matka ucieszyła się bardzo i powiedziała z wielką pobożnością: „Widzisz, Zosiu, to Olej święty tak cię umocnił, dziękujże za to Panu Bogu. Może już będziesz zdrowa, bo Pan Bóg jest najlepszym Lekarzem”. Mamusia uklękła do modlitwy, a mnie łzy jak rosa leciały z oczu, bo poznałam, że nie wolno mi zdradzić tajemnicy uzdrowienia.
Przewielebna Matko, do dnia dzisiejszego nikt się nie dowiedział o tej wielkiej łasce, oprócz Ojca Duchownego Matlaka, ale kiedyś w wieczności Bóg to ogłosi na chwałę swojej najmilszej Matki, bo tam żadna łaska ukrytą nie będzie. Odtąd stopniowo ukazywałam na zewnątrz swoje uzdrowienie, by nie robić wrażenia na otoczeniu. Po kilku dniach zabrałam się do pracy domowej, a pewnej niedzieli wybrałam się na sumę do kościoła odległego od naszej wioski o dwa kilometry. W kościele znów przyjęłam Chleb Żywota z wielką miłością i wdzięcznością, radość moja w Bogu była pełna.
Tak więc zaczęłam jakoby życie na nowo, a stosunek mój do Matki Najświętszej zacieśnił się nierozerwalnymi węzłami miłości. Nosiłam głęboko ukrytą w sercu tajemnicę zwycięstwa Maryi nad szatanem i odtąd porozumiewałam się z moją Matką Niebieską, jako Jej prawdziwe dziecko, bo istotnie do Niej należałam z duszą i ciałem. Kochałam Najświętszą Pannę ze wszystkich sił, co mogłam, to czyniłam na Jej chwałę, szczególnie zaś miałam upodobanie w strojeniu kwiatami Jej obrazów. Całymi dniami o niczym nie myślałam, tylko o mojej Mateńce Niebieskiej – prawdziwie to była i jest moja umiłowana Matka. Maryja ze swej strony darzyła swoje uratowane od śmierci dziecko rozmaitymi łaskami i opieką, a tym samym rozpalała w moim sercu coraz gorętsze płomienie miłości ku Bogu i ku Niej. Tak więc po przyjściu do zdrowia upływały mi lata w miłości Bożej i w cierpieniach rozmaitych, bo moja wrażliwa dusza musiała przeboleć nie tylko rodzinne kłopoty, jak śmierć swoich dwóch siostrzyczek i wiele niepowodzeń doczesnych, ale najwięcej cierpiałam nad tym, że ludzie Boga obrażali, młodzież lekko życie duszy traktowała, a ja niewiele temu zaradzić mogłam. Wprawdzie, gdy miałam już lat piętnaście, tyle wywalczyłam wśród młodzieży, że w mojej obecności nic złego nie mówiono, ani nie przeklinano, lecz była to maleńka tama wśród morza zła.
Od piętnastego roku życia przypadły mi w udziale nowe, a niespodziewane cierpienia, które mnie dość udręczyły jeszcze za murami klasztornymi. Nie wiem do dziś dlaczego, chyba z pokusy złego ducha, zaczęła się starać o moje względy młodzież nie tylko miejscowa, ale z pobliskich wiosek. Proszono o moją rękę rodziców, ci zaś życzyli sobie, bym była bogata i szczęśliwa, i czasem zapytywali mnie, co myślę o wyborze stanu. Pamiętam z przykrością, jak przy takich zapytaniach rumieniłam się jak zachód słońca, a słowa nie mogłam wymówić ze strachu, bo też nie mogłam zdradzić tajemnicy, jaka zaszła między mną a Matką Najświętszą, gdy mnie uzdrowiła – wszak Jej mówiłam, że w klasztorze pragnę umrzeć. Zresztą taką czułam odrazę do życia ziemskiego, że nawet mnie, prostą dziewczynę, cesarska korona byłaby nie skusiła – jednego ja miałam Oblubieńca, Jezusa Ukrzyżowanego. On był mój najpiękniejszy Braciszek, mój Skarb umiłowany, mój Bóg i wszystko moje. Nieraz myślałam, mogę ludziom oddać swoją pracę, życzliwość, owszem dla bliźnich mogę się poświęcić aż do oddania życia, gdyby tego trzeba było, ale miłości serca swojego nie oddam nikomu z ludzi, tylko Bogu Samemu, tylko Jezusowi, którego umiłowała dusza moja.
W tych kłopotach pocieszał mnie Pan Jezus po swojemu, często bowiem zdarzało mi się, że Bóg zanurzał mnie w Sobie całkowicie, a działo się to w ten sposób, że tak z nagła poznałam doskonałości Boże wszystkie razem lub jedną z nich, a z tym poznaniem miłość przeogromna obejmowała moją duszę i ciało, czułam się być w Bogu, a Boga czułam w sobie i w tym stanie stawałam się obezwładnioną, czyli nie mogłam poruszyć się z miejsca, gdzie byłam, aż to przeminęło. Zdarzało mi się to nie tylko na modlitwie, ale gdziekolwiek, przy pracy nawet. Pewnego razu niosłam w ręce parę czerwonych buraków mamusi do kuchni, wtem na środku ogrodu porwała mnie miłość i nie puściła iść dalej, lecz mnie postawiła w Bogu nad światem, czyli oglądałam w niepojęty dla mnie sposób tę prawdę, że Bóg podnosi człowieka aż do Swej natury, a rzeczy stworzone są pod stopami człowieka. Gdy przyszłam do siebie, o jakżeż marnym wydał mi się ten świat, jak dobrze zrozumiałam, że rzeczy stworzone o tyle cenne, o ile człowiek przez zgodne z Wolą Bożą z nich korzystanie uczyni z nich jakoby jeden płomień gorejący wiecznie na chwałę Stwórcy, poza tym wszystko marność nad marnościami. Wreszcie przyniosłam mamusi te buraki, a kochana matka ani się domyśliła, że jej dziecko przed chwilą Bóg trzymał w Swoich ojcowskich objęciach. Rzeczy te były przez całe życie moim sekretem, nigdy nie czułam potrzeby powiedzenia czegoś, nawet Spowiednikowi.
Jeszcze w inny sposób, ale bardzo dla mnie przykry, bronił mnie Jezus przed światem. Może będzie się zdawało, że niepotrzebnie o tym wspominam, lecz widząc, że w tym była Wola Boża, niech więc i to posłuży do uwielbienia Bożej opieki. Oto, gdy pewnego razu zrywałam w polu kwiatki do ołtarzyka Matki Najświętszej, ujrzał mnie starszy parę lat ode mnie młodzieniec z naszej wioski, nawet był on naszym dalszym krewnym i przyrzekł sobie w duszy, że to dziewczę, co tak kwiatki lubi, musi być towarzyszką jego życia. W tym celu, spotkawszy mnie raz gdzieś na drodze, zwierzył mi swoje zamiary, mówiąc, że on kocha moją duszę. Odpowiedziałam najspokojniej, że ja nie jestem stworzona dla świata, żeby mi dał spokój, bo moja dusza cała należy do Boga. Powiedzenie to zamiast go odstręczyć, zachęciło raczej tego człowieka niejako do rywalizacji z Panem Jezusem, moim pierwszym i ostatnim Oblubieńcem, oraz groził śmiercią każdemu, ktokolwiek by śmiał pomyśleć o mnie. Tak więc, nie chcąc się spotykać z tym człowiekiem, nigdy nie wychodziłam do towarzystwa młodzieży, a tym sposobem uniknęłam niejednego zła oraz miałam czas na modlitwy i czytanie religijnych lub pouczających książek. Do naszego zaś domu młodzież męska nie miała żadnego przystępu, bo ojciec nie życzył sobie tego. Z tego powodu uliczkę prowadzącą do naszego domu nazwano żartobliwie „świętą ulicą”. Obojętnym mi było ludzkie mniemanie, bo dusza moja cała była zajęta wiecznością.